"Terminator Zero" to najlepsza odsłona franczyzy od czasu filmów Camerona – recenzja serialu Netfliksa
Jacek Werner
31 sierpnia 2024, 14:32
"Terminator Zero" (Fot. Netflix)
Po znakomitych "Obcym: Romulus" i "Predatorze: Prey" najwyższy czas, by i "Terminator" – w końcu, po wielu latach – doczekał się udanej odsłony. Czy odnajdziemy ją w dostępnym już na Netfliksie serialu anime?
Po znakomitych "Obcym: Romulus" i "Predatorze: Prey" najwyższy czas, by i "Terminator" – w końcu, po wielu latach – doczekał się udanej odsłony. Czy odnajdziemy ją w dostępnym już na Netfliksie serialu anime?
Wielkie franczyzy sci-fi wracają od lat w wydaniach, które oferują widzom znajome treści, wzbogacone we współczesne konteksty i uaktualnioną oprawę. W części wypadków takie powroty działają jak zastrzyk energii dla tych serii, które rozpamiętujemy głównie za dawne powodzenia. W innych – kończy się na aktach ekranowej nekromancji, w których nostalgia jest i punktem wyjścia i dojścia. Na szczęście, w przypadku "Terminatora Zero" możemy mówić o tej pierwszej sytuacji.
Terminator Zero – o czym jest serial anime Netfliksa?
Ośmioodcinkowy serial "Terminator Zero" – pierwsze anime w dorobku tej marki – to dzieło showrunnera i scenarzysty Mattsona Tomlina (współautora ostatniego "Batmana") oraz japońskiego studia Production I.G, któremu zawdzięczamy m.in. "Ghost in the Shell: Stand Alone Complex" i "Haikyū!!" i które specjalizuje się w projektach łączących tradycyjną animację z modelami trójwymiarowymi. Animacja o terminatorze powraca do ogarniętego wojną z maszynami świata wykreowanego w dwóch klasycznych filmach Jamesa Camerona – co istotne, dochodzi w niej do zignorowania wydarzeń, które obserwowaliśmy w każdym z koszmarnych sequeli dopisanych do franczyzy po 1991 roku.
Fani franczyzy nie muszą jednak obawiać się o spójność z chronologią – jeżeli w przypadku pogmatwanego uniwersum "Terminatora" o takowej może być jeszcze w ogóle mowa. Otwarcie nowej odnogi w czasie nie jest tu bowiem niczym trudnym – serial spowiada się z tego w długaśnym (acz treściwym) monologu w jednym z odcinków. Każdy skok w przeszłość – ze zdewastowanego świata XXI wieku – otwiera nową nitkę "teraźniejszości", żadna z nich nie zawadza zaś istnieniu pozostałych (działa to trochę jak podróże w czasie w uniwersum Marvela). Węzłowym wydarzeniem dla wszystkich biegów czasu pozostaje Dzień Sądu, czyli moment, w którym Skynet, amerykański superkomputer, osiąga samoświadomość i w mgnieniu oka wywołuje wojnę nuklearną.
Fabuła nowego "Terminatora", zgodnie z niepisaną tradycją, rozgrywa się na dwóch płaszczyznach: w 1997 roku, gdzie poznajemy Malcolma Lee (André Holland, "The Knick"), naukowca pracującego w Tokio nad przełomowym algorytmem AI, i w 2022 roku, w którym niedobitki ludzkości – skupione w komórkach ruchu oporu – toczą nierówny bój z cyborgami. By zapobiec rozwojowi technologii sztucznej inteligencji, która może pokrzyżować plany Skynetu, komputer wysyła w przeszłość jednego ze swych cybernetycznych zabójców (w anglojęzycznym dubbingu gra go Timothy Olyphant, "Justified"). Jego śladem z własną misją rusza młoda członkini rebelii, Eiko (Sonoya Mizuno, "Ród smoka").
Terminator Zero wraca do grozy oryginalnego filmu
Jeśli wyjściowe założenia "Terminatora Zero" wydają się wam znajome, to nic dziwnego. Szkielet serialu – do pewnego momentu – opiera się przede wszystkim na pomysłach z pierwszego filmu Camerona (znajdziemy tu całe mnóstwo bezpośrednich aluzji do tamtego widowiska – choć ani śladu po Sarah Connor czy wzmianki o jej synu). Obok fabularnych drobiazgów powraca zaś przede wszystkim klamerka pościgu/ucieczki, która wprawia w ruch dwa oryginalne, mistrzowsko reżyserowane "Terminatory".
Przybrudzona, tech-noirowa estetyka cyklu doskonale tłumaczy się na wizualną stronę anime, a techniki opowiadania w tej konwencji zezwalają serialowi na nawiązanie do filmowych produkcji z nową intensywnością: w ekspresji postaci, w energicznych scenach akcji i w obrazowej przemocy, która została tu odpowiednio – czasem aż groteskowo – uwydatniona. Tytułowy antagonista, model T-1000 – w rękach artystów z Production I.G – przypomni wam o demonach z "Castlevanii", a beznamiętny upór, z jakim zabiera się za kolejne ofiary – o Michaelu Myersie z horrorów "Halloween" Johna Carpentera. Tymczasem, ponad fabułą tyka potężny, atomowy zegar: cyborg i bojowniczka ruchu oporu trafili bowiem do rzeczywistości, w której do Dnia Sądu zostało ostatnich kilka dni.
Im dalej w 1. sezon, tym wyraźniej widać, że pomysły Tomlina nie kończą się na zgrabnym retuszu jedynki i dwójki – zamiast tego "Terminator Zero" odsłania przed widzami rozwiązania, które sporo mają w sobie z "Ex Machiny", "Blade Runnera 2049" czy "Matriksa". Gdy terminator rusza śladem dzieci Malcolma (które chce porwać, by móc zaszantażować naukowca), ten zamyka się w laboratorium sztucznej inteligencji i prowadzi z napisanym przez siebie oprogramowaniem natchnioną dyskusję o człowieczeństwie i wolnej woli. Jaki ma w tym cel? Sądzi, że obdarzone świadomością AI – o znaczącym w serialu imieniu Kokoro (Rosario Dawson, "Ahsoka") – może zapobiec wojnie nuklearnej i późniejszej zagładzie. Jeżeli tylko uzna, że ludzkość, z całym swym nierównym dorobkiem, rzeczywiście na ten ratunek zasługuje.
Terminator Zero – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Powyższy zamysł sprawdza się jednak przede wszystkim na poziomie (rzeczywiście – bardzo ciekawej) koncepcji. Kameralne scenki z Malcolmem i Kokoro przewijają się przez większość odcinków, ale bronią się tylko czasami – znacznie częściej hamują poczucie nagłości, które serial i jego reżyser Masashi Kudō ("Bleach") konstruują w wątku z terminatorem. Sama rozmowa, która może zapobiec Dniu Sądu, oferuje z kolei niewiele niuansów. Częściej "Terminator Zero" próbuje ją sztucznie wydłużać.
W efekcie wymiana zdań, zamiast ambitniejszej filozoficznej dysputy, której Tomlin nie zdołał napisać, zaczyna się zapętlać – ogień mocno przygasa, a lont wypala się dopiero, gdy apetyt na eksplozje jest już mocno stępiony. Szczęśliwie, motywów egzystencjalnych (w klimatach wspomnianego "Blade Runnera") – na czele ze szczególnie ważnym obecnie namysłem nad możliwościami sztucznej inteligencji – porozrzucano w serialu więcej. Znajdziemy je w pobocznych wątkach – w ciekawszym wydaniu.
Niedoskonałości na bok – pomysł, by klucza do odżywienia "Terminatora" poszukać w równym stopniu w przeszłości serii, co w nowych rozwiązaniach, w tym takich, których w całej franczyzie ani razu jeszcze nie podjęto, mocno zbliża produkcję Netfliksa do ostatniego kinowego spotkania z Obcym. I to chyba najlepsza rekomendacja, jaką można mu wystawić. Klasyczny cykl Camerona musiał wprawdzie zawędrować do anime (i znów pozbyć się samego Camerona – ten z serialem nie ma nic wspólnego), by przetworzyć pomysły oryginalnego "Terminatora" z najlepszym efektem od czasu "Buntu maszyn". Ba, miejscami nawet trochę lepiej – zwłaszcza, gdy serial tłumaczy nam koncepcję paradoksów czasowych.
A skoro o nich mowa – w końcówce serii pojawia się ich całe mnóstwo, ale bardziej niż bieżącej historii, służą budowaniu fundamentów pod 2. sezon. Nie można się za to na serial Netfliksa gniewać – bo to pierwsza odnoga alternatywnej chronologii "Terminatora", w którą faktycznie warto zawędrować.