"The Following" (1×15): Sztampa na sztampie
Andrzej Mandel
2 maja 2013, 20:33
Ostatni rozdział powieści Joe Carrolla wypadł jeszcze gorzej niż poprzednie. "The Final Chapter" był przewidywalny do bólu. Spoilery.
Ostatni rozdział powieści Joe Carrolla wypadł jeszcze gorzej niż poprzednie. "The Final Chapter" był przewidywalny do bólu. Spoilery.
Przyznam, że twórcy "The Following" mogli mnie zaskoczyć. Gdyby Debra (Annie Parisse) przeżyła, to miałbym okazję się zdziwić. Niestety, zgodnie z oczekiwaniami uśmiercili ją i, zgodnie z oczekiwaniami, Ryan Hardy (świetny Kevin Bacon) był przez to mściwy. I tak przez cały finałowy odcinek przewidywalne goniło przewidywalne, a ja siedziałem w pułapce tego, czego się domyśliłem.
To nie jest tak, że "The Following" jest złym serialem – pierwszą połowę sezonu pochłonąłem za jednym zamachem mimo zbyt wielu uproszczeń i nonsensów. Jednak w pewnym momencie wady przesłoniły zalety i mogłem już tylko odhaczać na kartce odpowiednie pozycje, gdy twórcy postąpili zgodnie z moimi domysłami. A już sam Joe Carroll wywoływał u mnie coraz większy ból zębów. James Purefoy nie stworzył tu wielkiej kreacji, chyba że uznamy za taką najbardziej męcząco nudny czarny charakter.
Najśmieszniejsze jest to, że od "The Final Chapter" i tak nie można było się oderwać. "The Following" jest trochę jak literatura trzeciorzędna – wiemy, co się zdarzy za moment, ale i tak oglądamy dalej z nosem przylepionym do ekranu. Może dlatego, że lubimy te melodie, które już znamy?
Duży zawód sprawiła mi jednak finałowa rozgrywka między antagonistami. Po cichu (choć bez większych nadziei) oczekiwałem większych i mniej dosłownych fajerwerków oraz tego, że zajmie ona więcej niż parę minut. Ryana Hardy'ego i Joe Carrolla przedstawiono nam jako intelektualistów, więc skrycie oczekiwałem, że będzie jakiś zgrabny intelektualny pojedynek, choć równocześnie wiedziałem, że twórcy ograniczą się do krótkotrwałej potyczki na poziomie panienek w melonikach udających, że potrafią czytać ambitne książki i bezrefleksyjnie notujących cytaty z nich w swoich moleskinach.
Samo zakończenie wywołało u mnie poczucie, że sam mógłbym napisać taki scenariusz. Będąc klasycznym dowodem na to, że krytyk to niespełniony twórca, na pewno potrafiłbym stworzyć coś równie sztampowego. "Z niecierpliwością" oczekuję teraz na drugi sezon. I mam nadzieję, że nie zobaczę w niej poparzonej twarzy jednego z bohaterów…