"Mad Men" (6×05): Kiedy wali się świat, idź do kina
Marta Wawrzyn
5 maja 2013, 17:27
Kolejne bardzo ważne i smutne dla Amerykanów wydarzenie historyczne jednych zastało w najbardziej nietypowym możliwym momencie, innych rozbiło na krótką chwilę na kawałki, a jeszcze innym posłużyło za życiową szansę. Spoilery.
Kolejne bardzo ważne i smutne dla Amerykanów wydarzenie historyczne jednych zastało w najbardziej nietypowym możliwym momencie, innych rozbiło na krótką chwilę na kawałki, a jeszcze innym posłużyło za życiową szansę. Spoilery.
Kiedy podczas rozdania nagród branży reklamowej ktoś krzyknął, że Martin Luther King nie żyje, przez moment miałam wrażenie deja vu. Bardzo podobna sytuacja – impreza kontra śmierć ważnej osoby publicznej – miała miejsce w 3. sezonie, w odcinku "The Grown-Ups", kiedy to śmierć Kennedy'ego skomplikowała wesele córki Rogera. Wesele odbyło się i tak, choć nikomu za wesoło wtedy nie było. Pamiętam, że był to prosty w gruncie rzeczy odcinek, który, choć zapadł mi w pamięć z oczywistych względów, do wybitnych jednak się nie zaliczał. "The Flood" pokazało, o ile dojrzalszym serialem jest "Mad Men" dziś niż w 3. sezonie. I o ile bardziej skomplikowane są emocje i dylematy jego bohaterów.
"Czy oni naprawdę dalej zamierzają rozdawać nagrody?"
Owszem, zamierzali. Nagrody zostały rozdane, mało zaskakującą zwyciężczynią została Megan, ale nie miało to większego znaczenia ani dla niej samej, ani dla Dona, który ją zaciągnął na imprezę. Peggy była rozczarowana, oczywiście, ale w momencie, kiedy pojawiła się smutna wiadomość, nie miały żadnego znaczenia ani jej emocje związane z nagrodą, ani fakt, że jej szef, Ted, nie tylko poświęcał jej na początku imprezy więcej czasu niż własnej żonie, lecz także, przypadkiem, to fakt, zajął miejsce Abe'a . Co nie znaczy, że obie te kwestie nie powrócą w dalszej części sezonu.
Samej imprezy nie ma sensu opisywać, bo w jakimś stopniu była to jednak powtórka z wesela Margaret. Wszyscy są w szoku, wszyscy są smutni, ale przedstawienie dalej trwa, nie ma się co nad tym rozwodzić. Acz na zupełnym marginesie muszę przyznać, że podobały mi się ogromnie wszelkie elementy humorystyczne, takie jak reakcje na pojawienie się aktora Paula Newmana, który i dla większości zaproszonych, i dla widzów "Mad Men" przybrał postać malutkiej kropki. Zgrabnie wpleciono w odcinek jego polityczną agitkę – Newman w 1968 popierał Gene'a McCarthy'ego, który oczywiście przepadł w prawyborach. Jego kontrkandydat, Bobby Kennedy – spoiler? – zginie za parę odcinków "Mad Men", to znaczy w czerwcu 1968 roku.
"Nigdy nie uprawiałem seksu. Ani razu"…
– mówi Michael Ginsberg, na chwilę przed tym, jak dowie się o śmierci wielkiego działacza ruchu praw obywatelskich. Obserwowanie aspołecznych zachowań i gaf tego sympatycznego w gruncie rzeczy chłopaka to dla mnie wielka frajda. Jego wyznanie na temat seksu nie zdziwiło mnie ani trochę, podobnie jak nie zdziwiło mnie żadne z jego zachowań na randce z nauczycielką podsuniętą mu przez ojca. Ginsberga można nazwać dziwakiem, można powiedzieć, że nie umie się zachować, ale trzeba przyznać, że jest przy tym tak czarujący, naturalny i nieszablonowy, że i kobiety, i klienci, i sam Don Draper potrafią mu wiele wybaczyć.
Mimo to Ginsberg wciąż jest sam, wciąż mieszka z ojcem w jakiejś koszmarnej norze z wanną w kuchni (czy SCDP nie płaci mu już porządnie?). I podczas gdy wszyscy inni żyją w parach, jemu przyjdzie udać się na Arkę w towarzystwie starego ojca, który jedną świetną metaforą – wydarzeń w Ameryce jako Potopu – skradł ten odcinek dużo ważniejszym bohaterom.
Dla jednych Potop, dla innych życiowa szansa
Abe, znany bardziej jako utrzymanek Peggy, należy niewątpliwie do tych drugich. Ach, ten błysk w oku, kiedy coś ważnego się działo, a on miał szansę nie tylko w tym uczestniczyć, ale też mieć głos. Dzięki kilku krótkich scenom z odcinka "The Flood" poznaliśmy go lepiej niż kiedykolwiek. I nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy serialowa rzeczywistość, ale wydaje mi się, że związek jego z Peggy jest jedną z najnormalniejszych, najzdrowszych rzeczy, jakie oglądamy w "Mad Men".
OK, ona go utrzymuje, OK, on nie zawsze czuje się z tym dobrze. Ale koniec końców potrafią szczerze porozmawiać i dojść do kompromisu, który chyba dla żadnego z nich nie jest zbyt uciążliwy. Jego uwaga, że lepiej mieszkać i wychowywać dzieci – ach, on chce mieć dzieci z Peggy! – w bardziej zróżnicowanym środowisku niż Upper East Side, wydała się rozsądna chyba nie tylko mnie. Ale może to moja wina – oglądałam "Plotkarę", wiem, jakie straszne dzieci kiedyś wyrosną na Upper East Side, i nie życzę tego pannie Olson.
Żarty na bok – wątek Peggy i Abe'a w "The Flood" nie tylko pozwolił nam poznać lepiej tę parę, ale też odsłonił kilka prawd o nich obojgu. "Nie bądź takim męczennikiem" – mówi ona, niedwuznacznie sugerując, że on bawi się jak nigdy dotąd, pisząc reportaże dla nie byle jakiej gazety, bo "New York Timesa", o zamieszkach po śmierci MLK. I to prawda, on po prostu lubi rewolucje, nawet jeśli ludzie przy tym giną. Czy czyni to go gorszym człowiekiem? Nie sądzę, by był gorszy od tych, którzy podkupują mieszkanie po niższej cenie, korzystając z tego, że chwilowo okolica uchodzi za niebezpieczną. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że Abe może wybić się jako reporter w tych ponurych, ale i na swój sposób pięknych czasach, kiedy działa się historia, a w reporterce chodziło jeszcze o jakąś prawdę.
No właśnie, historia…
Historia przez duże H była pełnoprawną bohaterką odcinka. Nie bez powodu. Takie wydarzenia, jak śmierć Martina Luther Kinga, atak na World Trade Center czy śmierć prezydenta Polski w Smoleńsku, pokazują, że nie ma nic bardziej prawdziwego niż historia. Przez chwilę przynajmniej. Czy chcemy tego, czy nie, czy podoba nam się to, czy nie, przyklejamy nosy do telewizorów, nastawiamy radia na stacje informacyjne, siedzimy godzinami na Twitterze. Nie trwa to długo, po paru dniach program w TV wraca do normy (co Harry powinien z większą cierpliwością objaśniać klientom), biura przestają być zamykane wcześniej i generalnie żyjemy dokładnie tak jak przedtem. A przynajmniej ogromna większość z nas tak żyje.
Na bohaterów "Mad Men" zawsze ciekawie jest popatrzeć, kiedy dzieje się historia. Pete nagle zdał sobie sprawę z tego, że jednak troszczy się o rodzinę. Nawet w trakcie wybuchu, kiedy zaczął wrzeszczeć na cynicznego Harry'ego, nie miał do powiedzenia nic własnego, powtarzał tylko za Trudy, że to haniebny dzień. Ale jestem w stanie uwierzyć, że naprawdę tak myślał – pamiętajmy, że Pete pochodzi z rodziny liberałów, co z pewnością nie jest bez wpływu na jego poglądy na ważne kwestie polityczne, jak emancypacja.
Henry'ego kilka dni towarzyszenia burmistrzowi podczas zamieszek doprowadziło do konkluzji, że nie chce już być niczyim przybocznym. Chciałby podejmować własne decyzje, dlatego wystartuje do senatu stanowego. Betty, która przez większość odcinka zachowywała się równie wściekle i nieracjonalnie co zazwyczaj (jaka matka wysyła dzieci do miejsca, gdzie trwają zamieszki!?), chyba mogłaby się przyzwyczaić do bycia żoną ważnego polityka. Wyszczupleje, przefarbuje z powrotem włosy i będzie znów mogła błyszczeć.
Don poświęcił chwilę na telefon do Waszyngtonu, gdzie utknęła kochanka (warto w tym momencie na marginesie wspomnieć, że zamieszki po śmierci MLK w stolicy miały dużo większą skalę niż w Nowym Jorku). Ale jego życie to nie kochanka, jego życie to dzieci, które zwalone zostały na jego głowę przez byłą żonę.
Sceny w kinie, w których Don z Bobbym oglądają raz, a potem drugi "Planetę małp", i Bobby jest przerażony tym, co zobaczył, i tym, jak wiele z tego zrozumiał, wypadły znakomicie. Znacznie lepiej moim zdaniem niż monolog Dona o tym, że na początku specjalnie nie kochał swoich dzieci. Podejrzewałam go o brak ojcowskich uczuć już dawno temu i naprawdę nie widzę powodu, by mówić mi to wprost. Nie mogę też pojąć, czemu Megan się rozpłakała, słuchając jego zwierzeń i usprawiedliwień. Dla mnie były one szczytem egzaltacji ze strony Dona i w żadnym razie nie sprawiły, że zaczęłam myśleć o nim lepiej. Dużo większą siłę ma dla mnie scena, w której Bobby mówi czarnoskóremu sprzątaczowi w kinie, że wszyscy chodzimy do kina, kiedy jesteśmy smutni, a Don z dumą obejmuje go ramieniem. Ten gest, podejrzewam, by wystarczył, żebym zrozumiała, jak zmieniły się jego uczucia rodzicielskie. Dosłowność, od której "Mad Men" ostatnio już nie ucieka tak jak kiedyś, trochę to wszystko zepsuła.
Heya howa howa hoya heya howa howa
Lubię za to, kiedy "Mad Men" robi się psychodeliczne, tak że nie do końca wiadomo, o co w zasadzie autorowi chodziło. Scena w biurze, w której Randall Walsh (William Mapother, czyli niezapomniany Ethan z "Lost". Lepiej dobrać aktora do takiej roli chyba się nie dało) tłumaczy, czemu reklamowanie ubezpieczeń koktajlem Mołotowa (ale wcale nie po to, by straszyć ludzi) to dobry pomysł, jest dla mnie ozdobą odcinka. Przyznaję, że oglądałam ją i analizowałam ze dwa razy zdanie po zdaniu, by spróbować dojść do jakiegoś zaskakującego wniosku. Nie doszłam, oczywiście.
Walsh był pod każdym względem dziwny, i kto wie, może gdybym siedziała naprzeciw niego, kiedy recytował coś, co według niego było słowami wodza Tecumseha, zareagowałabym jak Stan – chichotem. Albo ironiczną odzywką, jak Roger. A może irytacją, jak Don. Na pewno nie pobiegłabym za nim, jak Ginsberg, zapytać, jak to jest rozmawiać z duchem doktora Kinga. Nawet jeśli Ginsberg zrobił to ironicznie. Ale przyznaję, że była w tym jego występie jakaś mądrość, było też dużo banału (ileż to razy niebiosa mówiły nam, żebyśmy się zmienili) oraz doskonała, cyniczna puenta Rogera: "ktoś inny zrobi ten pomysł".
Ta dziwna scena z bohaterem, którego pewnie nigdy więcej nie zobaczę, stanie się prawdopodobnie jedną z rzeczy, które będę długo pamiętać po 6. sezonie "Mad Men". Sezonie, który na razie jeszcze nie zdążył mną wstrząsnąć, ani nawet mnie przekonać, że Matthew Weiner ma coś nowego, większego i mądrzejszego do powiedzenia.
Dziwności nie zabrakło też…
…we wszystkich scenach, w których pojawili się czarnoskórzy bohaterowie. Dla nieszczęśliwych szczęściarzy z Madison Avenue oni wciąż są istotami z jakiegoś świata równoległego, z którymi nie można się przyjaźnić, ale w stosunku do których należy wykonać jakiś ciepły gest, kiedy dzieje im się krzywda. Joan ściskająca niezdarnie Dawn przywiodła mi na myśl uściski w wykonaniu Sheldona z "The Big Bang Theory", a Peggy w rozmowie ze swoją sekretarką starała się jak mogła, ale wcale nie była wiele bardziej zręczna. Harry nie mógł zrozumieć, że w "tych czasach" za byle bzdurę można nazwać człowieka rasistą. Ciekawe, co by powiedział, gdyby nagle przeniósł się do roku 2013.
Mały Bobby jako jedyny nie ma żadnych uprzedzeń, wydaje się wręcz, że nie rozróżnia ludzi według kolorów, kiedy prowadzi rozmowę ze sprzątaczem w kinie. To nowe pokolenie będzie otwarte, myślące zupełnie inaczej niż rodzice. Co ciekawe, Bobby w tym czasie był mniej więcej w wieku przyszłego prezydenta Baracka Obamy (urodzonego w 1961 roku). To oczywiście przypadek, którego nie ma co nadinterpretować, ale z jakiegoś powodu to właśnie wpadło mi do głowy, kiedy patrzyłam, jak Bobby zagaduje pracownika kina.
"Mad Men" po raz kolejny zmierzyło się z wielką historią i po raz kolejny wyszło z tego pojedynku obronną ręką. Nie od dziś wiemy, że serial w doskonały sposób pokazuje momenty, kiedy zwykli ludzie zmuszeni są na chwilę zatrzymać się i zająć się wydarzeniami, które są prawdziwe nie tylko na ekranach telewizorów. Cieszy mnie, że metafory, które oddają stan ducha owych ludzi, stają się z sezonu na sezon coraz bardziej nietypowe, i że "Mad Men" nie kroczy wyłącznie dobrze znanymi ścieżkami.
Czas usiąść wygodnie i zacząć się tym delektować, bo mam przeczucie, że ten sezon nie ma wyjścia i musi w końcu zacząć zmierzać w kierunku wybitności. W końcu jaki rok może być ciekawszy niż 1968?