"Ród smoka" zawodzi na koniec, prosząc fanów o jeszcze dwa lata cierpliwości – recenzja finału 2. serii
Marta Wawrzyn
5 sierpnia 2024, 18:03
"Ród smoka" (Fot. HBO)
"Ród smoka" rozpoczął 2. sezon od wielkiego zawodu i tak też kończy, przynajmniej jeśli oczekiwaliście spektakularnej bitwy w finale. Ostatni odcinek zdecydowanie nie jest tym, czego się spodziewaliśmy – co dalej? Uwaga, spoilery.
"Ród smoka" rozpoczął 2. sezon od wielkiego zawodu i tak też kończy, przynajmniej jeśli oczekiwaliście spektakularnej bitwy w finale. Ostatni odcinek zdecydowanie nie jest tym, czego się spodziewaliśmy – co dalej? Uwaga, spoilery.
"Ród smoka" zakończył właśnie swój wyczekiwany od dwóch lat 2. sezon, w którym Taniec Smoków miał rozpocząć się na dobre, zapewniając nam widowisko, jakiego jeszcze w telewizji nie było, a ja nie jestem pewna, co właściwie mam recenzować: finałowy odcinek jako taki czy może raczej decyzję biznesową HBO, aby urwać tę historię, zanim cokolwiek zdążyło się wydarzyć, przeciągnąć pierwszą fazę wojny na 3. sezon i zamówić… nie wiem, pewnie jeszcze ze trzy dodatkowe sezony. Nawet jeśli dziś wydaje się, że ta decyzja może być nie do końca właściwa, w ostatecznym rozrachunku rozciągnięcie prościutkiej fabuły z książki "Ogień i krew" George'a R.R. Martina na serial dwa razy dłuższy, niż początkowo planowano, zapewne się opłaci. Obejrzymy, prawda?
Ród smoka sezon 2 – finał pozbawiony bitwy i scen akcji
Oczywiście, że obejrzymy, nawet jeśli teraz wielu fanów – i tych znających oryginał, i tych, którzy kompletnie nie wiedzą, co ich czeka – czuje się zwyczajnie oszukanych i ma ochotę zapytać HBO, kiedy pokażą prawdziwy finał 2. sezonu. Zamiast wielkich bitew i spektakularnego początku Tańca Smoków otrzymaliśmy bowiem kolejne osiem godzin wstępu do właściwych wydarzeń, które rozpoczną się… no cóż, miejmy nadzieję, że w 3. sezonie, chyba że Ryan Condal i spółka postanowią wypełnić cały kolejnymi nic nie wnoszącymi spotkaniami Alicent (Olivia Cooke) i Rhaenyry (Emma D'Arcy), mającymi na celu zapobiegnięcie wojnie – tej samej, którą chcielibyśmy wreszcie zobaczyć.
Oczywiście, widok obu wrogich armii i flot ruszających na bezpośrednie starcie jest fantastyczny. Przypomina się choćby finał 6. sezonu "Gry o tron" z ekipą Dany (Emilia Clarke), płynącą do Westeros (choć lepiej, aby na tym paralele się kończyły). Sceny z finałowego montażu same w sobie są cudnie nakręcone, majestatyczne i sprawiają, że chciałoby się już, natychmiast wiedzieć, co będzie dalej. Niestety, nie tym razem. Za dwa lata. 2. sezon "Rodu smoka" okazał się jednym wielkim wypełniaczem z dwoma niezłymi odcinkami – tym z bitwą o Gawronie Gniazdo i tym z Krwawym Posiewem. Jeśli jednak na te dwie sekwencje poszły aż tak gigantyczne pieniądze, to czas zacząć się bać, jak fabuła "Ognia i krwi" zostanie rozciągnięta dalej. Prawdopodobnie też pora przestać porównywać serial z materiałem źródłowym, ponieważ finał 2. sezonu pokazuje, że postawiono na daleko idącą reinterpretację zdarzeń, tak że żaden z trzech kronikarzy z książki Martina nie wiedziałby już pewnie, co kto robi i dlaczego.
Nie zrozumcie mnie źle, wiele wyborów Condala i spółki uważam za całkiem ciekawe lub/i słuszne, a winą za rozciągnięcie 2. sezonu i przycięcie go o dwa odcinki – czyli o wydarzenia, na które czekaliśmy najbardziej – obarczyłabym raczej HBO niż ekipę "Rodu smoka". Te wydarzenia, które czytelnikom Martina wydawały się naturalnym zwieńczeniem tego sezonu, zobaczymy prawdopodobnie na początku sezonu 3. I to będzie mocny początek, jeśli tylko twórcy będą trzymać się faktów. "Oryginalnych" motywacji postaci już się nie trzymają, co raz ma lepsze, a raz gorsze skutki. Na pewno jednak po tych ponad ośmiu godzinach ciągłego spiskowania mało kto stał się głębszą postacią, niż był do tej pory, czy też przebył rzeczywiście intrygującą przemianę. Nie, to wszystko zostało najpierw niemiłosiernie rozciągnięte, a potem sprowadzone do paru momentów typu et voilà!, co najbardziej widać na przykładzie Daemona (Matt Smith).
Ród smoka sezon 2 – Pieśń Lodu i Ognia w wizji Daemona
Cały sezon spędzony z księciem łotrzykiem na egzystencjalnych rozważaniach i ganianiu potencjalnie nawiedzonych kóz w Harrenhal wypadł tak sobie z jednego powodu: nikt z nas chyba w żadnym momencie nie uwierzył, że Daemon rzeczywiście zdradzi małżonkę i, mając do dyspozycji tylko jednego smoka, zechce sam zdobyć stolicę i tron. Nawet gdyby zgromadził armię dla siebie, to wciąż byłoby szaleństwo i on musiał to wiedzieć. Kolejne wizje, najpierw sugerujące, że chce ją zdradzić, a potem, że jednak przestaje marzyć mu się korona, nie spełniały więc przynajmniej jednego ze swoich zadań, jakim było trzymanie widzów na krawędzi foteli. A kiedy łatwo jest się domyślić, co takiego zrobi bohater, zadaniem twórców jest uczynienie atrakcją odpowiedzi na pytanie, jak do tego dojdzie. Co w tym przypadku też wyszło tak sobie.
Oczywiście, finałowe sceny w Harrenhal prezentowały się super – z ogromnym zamczyskiem jak z horroru, setkami statystów, figurami smoków na niebie, spotkaniem małżonków (chemia Smitha i D'Arcy była i pozostaje magiczna, podobnie zresztą jak chemia pomiędzy D'Arcy i Cooke), ich rozmową po valyriańsku, momentem, kiedy Daemon klęka, i nawet dla tego ostatniego widza, który w niego wątpił, wszystko staje się jasne. To były fantastycznie wyglądające sekwencje, ale poziom emocji raczej nie okazał się taki, jak wyobrażali sobie twórcy. Miało być ogniście, wyszło po prostu letnio.
O wątku Daemona z finału będzie się jednak jeszcze długo mówić z innego powodu. Ten powód to Pieśń Lodu i Ognia i wszystko to, co książę łotrzyk zobaczył po przyłożeniu ręki do czardrzewa. Był tam Brynden Rivers aka Czarny Kruk (Joshua Ben-Tovim), byli biali wędrowcy, była czerwona kometa, była zagłada smoków i śmierć samego Daemona, była wreszcie Daenerys i narodziny jej smoczątek, a także Rhaenyra w koronie ojca na Żelaznym Tronie. A wszystko to płynnie przeszło w sekwencję z Helaeną (Phia Saban), objaśniającą Daemonowi, że jego rola w tym wszystkim została już napisana i on tego nie zmieni. Wydaje się, że ona go widziała, a on ją tylko słyszał. I, w tym postmodernistycznym duchu, zaakceptował od razu, że jest tylko częścią historii.
Czy było to przekonujące w kontekście ostatecznej przemiany księcia? I tak, i nie. Trudno powiedzieć, ile z tego Daemon faktycznie mógł zrozumieć, nie znając wydarzeń z "Gry o o tron". Wydaje się raczej, że kluczowe były sceny sprzed tygodnia, w których Viserys (Paddy Considine) wciskał mu koronę, a on niespecjalnie chciał ją przyjąć z całym jej ciężarem. Ale ostatecznie przemianę Daemona w człowieka dostrzegającego, że nie jest pępkiem świata, a jedynie trybikiem w jego dziejach – czyli czymś większym od niego – wypada przyjąć na wiarę. To nie była i nie jest postać na miarę największych antybohaterów w historii telewizji, ale Matt Smith wiele potrafi uczynić wiarygodnym.
To, co rzeczywiście ma tutaj znaczenie, to jeszcze bliższe powiązanie wydarzeń z "Rodu smoka" z "Grą o tron". W książce Martina nie ma nic nadprzyrodzonego – to czysta polityka z dodatkiem smoków. Serial znacznie bardziej skręca w kierunku fantasy, nie tylko reinterpretując wydarzenia, które doprowadziły do wyginięcia smoków, ale też dodając widzom nowe pole analizy, a bohaterom kolejną motywację do działania.
Na tym etapie trudno oceniać, czy to na dłuższą metę dobra droga, ale na pewno niektóre wątki i postacie – u Martina średnio ciekawe – serial uczynił znacznie bardziej frapującymi. Na czele z Helaeną, która nie tylko weszła do głowy Daemona, ale też przeraziła swojego koszmarnego brata, Aemonda (Ewan Mitchell), kiedy ten próbował ją przymusić, aby wsiadła na smoka i poleciała na pole bitwy. Aemond już wie, że ona wie. I prawdopodobnie jej wierzy, kiedy mu mówi, że Aegon (Tom Glynn-Carney) znów będzie królem, a on skończy martwy gdzieś w trakcie walk. To, czy Helaena zaspoilerowała właśnie widzom resztę serialu, zostawmy może już na inną okazję.
Ród smoka sezon 2 – obie strony szykują się do wojny
O ile jednak to, co nie jest przyziemne, wypadło w tym finale naprawdę nieźle i spełniło swoją rolę, wiele scen sprawiało wrażenie, jakby nie powinno było tu się w ogóle znaleźć. Na szczycie top 10 największych WTF tego finału znalazłby się pewnie cały wątek Tylanda Lannistera (Jefferson Hall) i tego, jak dobił targu z Triarchią i przeciągnął na swoją stronę jej flotę oraz rozkochał w sobie – czy co tam się, u diabła, wydarzyło – jej szaloną admirałkę, Sharako Lohar (Abigail Thorn, "Gwiezdne wojny: Akolita"). Zapasy w błocie oraz urocze żarciki o kanibalizmie to może i dobra rozrywka, ale niekoniecznie na finał sezonu, po którym widzowie bardzo wiele się spodziewają.
Mam wrażenie, że niepotrzebnie pokazano nam, jak Aegon opuszcza Królewską Przystań z Larysem (Matthew Needham) – wiem, ciągłe porównania do książki w tym momencie są już i zbędne, i pewnie dla wielu osób irytujące, niemniej jednak wydaje mi się, że akurat tutaj można było iść drogą oryginału i pozwolić Aegonowi zniknąć bez śladu, a widzom zastanawiać się, gdzie on się podział. On i jego bardzo cenna głowa, którą Alicent niechętnie, ale jednak oddała swojej przyjaciółce z dzieciństwa, razem z obietnicą otwarcia bram Królewskiej Przystani. Już za trzy dni, czyli dwa lata.
Wątku Rhaeny (Phoebe Campbell) goniącej po Dolinie za Owcokradem większość czytelników Martina nie jest w stanie komentować bez irytacji. Książkowa Nettles była cudowną, ognistą dziewczyną, która nie mając w sobie ani kropli krwi Targayenów, okiełznała smoka i poleciała wziąć udział w bitwie. Rhaena to jedna z najbardziej nieciekawych postaci w serialu i bieganie za smokiem tego nie zmieniło, a dodatkowo ten konkretny, dziki i nieokiełznany smok wydaje się do niej ani trochę nie pasować.
Skoro przy smoczym nasieniu jesteśmy, finał 2. sezonu "Rodu smoka" pokazuje, że Rhaenyra będzie mieć problem przynajmniej z Ulfem (Tom Bennett), który w jakieś pięć sekund przemienił się z wesołego, choć oczywiście mającego nie najlepsze cechy, pijaczka w totalną łajzę. Najbardziej błyskawiczna przemiana w historii telewizji.
Tymczasem przemianę w zupełnie innym kierunku zdaje się zaliczać ser Criston Cole (Fabien Frankel), w tym odcinku wygłaszający ponure myśli na czele z "maszerujemy w kierunku zagłady". Uważajcie, bo jeszcze przestaniecie go nienawidzić. Gdzieś na marginesie mieliśmy też Corlysa Velaryona (Steve Toussaint) z synami, wciąż niegotowego na to, aby dać im to, na co zasługują, na czele z uznaniem ojcostwa.
Dobrze by też było, gdyby ktoś mi powiedział, co Otto Hightower (Rhys Ifans) robi za kratkami i czy ta scena nie jest przypadkiem częścią tego finału, który faktycznie powinniśmy byli zobaczyć, w odróżnieniu od tego, który nam zaserwowano.
Ród smoka sezon 2 – finał odwleka kluczowe wydarzenia
O ile tydzień temu byłam przekonana, że "Ród smoka" przed finałem tak ustawił pionki na szachownicy, aby w tymże finale zaserwować nam już tylko spektakularną bitwę i może dodatkowo akcję nad Królewską Przystanią, teraz wolę już niczego nie przewidywać. Właśnie zobaczyliśmy, co się dzieje, kiedy serial odnosi większy sukces, niż planowano, a stacja robi, co może, aby wycisnąć z tegoż sukcesu, ile tylko się da.
Czy cały 2. sezon "Rodu smoka" to porażka artystyczna? Nie, oczywiście, że nie. Pomijając kilka znakomitych sekwencji akcji, na czele z podniebną walką pod Gawronim Gniazdem i wspaniałymi bestiami urządzającymi nam krwawe widowisko w 7. odcinku, emocji i popisów aktorskich po drodze nie brakowało. Serial mądrze rozbudował kilka postaci, w tym Helaenę, Aegona i po części też Aemonda, z których każde jest znacznie bardziej skomplikowane, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Cała trójka aktorów była w tym sezonie absolutnie bezbłędna, podobnie zresztą jak "starzy" wyjadacze, czyli D'Arcy, Cooke i Smith. Tak było od początku – to, co scenarzyści "Rodu smoka" napisali w najlepszym razie średnio, aktorzy brali i zamieniali w czyste złoto.
Trzeba też pamiętać, że "Ród smoka" od początku był spin-offem zrodzonym z rozsądku, a nie chęci artystycznego rozwoju. Po tym jak w HBO długo nie wiedzieli, na który serial z uniwersum "Gry o tron" postawić, wybrali najprostszy, na zasadzie: dajmy ludziom więcej tego, co już raz im sprzedaliśmy: ognia, krwi, polityki i latających bestii, tylko jeszcze trochę większych. To musiało się sprzedać i będzie sprzedawać się dalej – nawet jeśli wielu widzów wynudziło się przez ostatnich osiem tygodni, czekając na bitwy, które nigdy nie nadeszły. Na dłuższą metę to nic nie zmienia. "Gra o tron" też miewała całe sezony wypakowane nicniedzianiem się i jakoś zawsze do niej wracaliśmy. Inna sprawa, że po roku przerwy było to łatwiejsze niż po dwóch. Ale to już temat na inną dyskusję, wykraczającą poza grzechy 2. sezonu "Rodu smoka" i HBO.