"Mr Bigstuff" godzi bardzo różnych braci – recenzja brytyjskiego sitcomu dostępnego na SkyShowtime
Kamila Czaja
2 sierpnia 2024, 16:13
"Mr Bigstuff" (Fot. Sky)
"Mr Bigstuff" nie ma nic ciekawego do powiedzenia ani o współczesnej męskości, ani o rodzinie, co pewnie można by jeszcze wybaczyć, gdyby ten brytyjski serial był chociaż zabawny.
"Mr Bigstuff" nie ma nic ciekawego do powiedzenia ani o współczesnej męskości, ani o rodzinie, co pewnie można by jeszcze wybaczyć, gdyby ten brytyjski serial był chociaż zabawny.
Najczęściej, kiedy sama nie przepadam za jakimś serialem i nie mam ochoty z nim zostawać, to przynajmniej wiem, dla jakiej publiczności i po co powstał (nawet jeśli czysto dla pieniędzy). "Mr Bigstuff", sześcioodcinkowa komedia telewizji Sky (w Polsce dostępna na platformie SkyShowtime – trzy odcinki od dziś, pozostałe co tydzień), utrudniła mi wyrozumiałe podejście, że różne produkcje powstają w różnych celach.
Bo chociaż serial Ryana Sampsona ("Plebs") nie jest najgorszą rzeczną, jaką w ostatnich latach widziałam, to jest jedną z najzbędniejszych. Odnoszę wrażenie, że w Wielkiej Brytanii poświęcono temu tytułowi uwagę prawie wyłącznie dlatego, że jedną z głównych ról gra popularny Danny Dyer, który w zeszłym roku po ponad dekadzie odszedł z "Eastenders" i widownia czekała na jego kolejne ruchy.
Mr Bigstuff – o czym jest brytyjski sitcom SkyShowtime
Problem z "Mr Bigstuff" polega chyba głównie na tym, że nie powstał dekadę temu. Wtedy już samo poruszanie tematu toksycznej męskości mogło dać mu parę punktów, nawet wobec dość archaicznej koncepcji całego tego sitcomu. Dziś trudno już o punkty za dobre chęci, w serialach dzieje się mnóstwo i różnorodnie, więc taka dość nijaka propozycja zderzenia modeli "bycia facetem" nie ma szans szczególnie wciągnąć czy poruszyć.
Modele są dwa, oczywiście skrajne. Glen (Sampson) to zestresowany i ustępliwy sprzedawca dywanów, niemogący doprosić się u szefa, Iana (Adrian Scarborough, "Powrót do Cranford"), obiecanego awansu. Nadchodzący ślub z Kirsty (Harriet Webb, "Mogę cię zniszczyć"), oszczędzanie na niego, brak poczucia własnej wartości, a do tego, rzecz jasna, problemy z erekcją, żeby stereotypom "niemęskości" stało się w pełni zadość – tak wygląda życie Glena, w które nagle wkracza po latach starszy brat, Lee (Dyer). Obowiązkowo niechlujny, z papierosem, gotowy w każdej chwili kogoś poddusić lub znokautować. I chociaż potem twórcy spróbują nieco tę mało subtelną dychotomię osłabić, zrobią to równie niesubtelnie, na przykład przebierając Lee w damski szlafrok.
Bardzo lubię seriale, w których pozornie niewiele się dzieje, ale lubię je, bo z reguły "pod spodem" dzieje się wiele. Tymczasem w "Mr Bigstuff" prawie nic się nie dzieje też "pod spodem". Poznajemy bohaterów, a oni mają nawet jakieś cele posuwające akcję do przodu, ale momentami łatwo o tym zapomnieć. Lee wpadł w kłopoty finansowe i szuka, niekoniecznie moralnego, sposobu ich rozwiązania. Glen chce zaimponować Ianowi. Ianowi imponuje Lee. Gdzieś są tu jeszcze próby ocalenia dawnego braterstwa, odświeżenia monotonnego narzeczeństwa, odzyskania pewności siebie, przyznawania do słabości. Ale to wszystko już gdzieś było, na pewno ciekawiej.
Mr Bigstuff to komedia, która za słabo śmieszy
Nie jest zresztą dobrze, jeśli w serialu o mężczyznach jedyne postacie, które mogą choć trochę zainteresować i rozbawić, to kobiety. Kirsty zmaga się z własnymi problemami i wątpliwościami, a chociaż i tu zastosowano kilka najprostszych, banalnych już chwytów, to Webb sprawia, że jej postacią najłatwiej się przejąć. Najzabawniejsze są z kolei Sue (Victoria Alcock, "Changing Ennds), matka Kirsty, i Aysha (Fatiha El-Ghorri, "We Are Lady Parts"), pracująca z Glenem w sklepie z dywanami. Najzabawniejsze – bo nie zawsze da się przewidzieć, co powiedzą, a komiczne sceny z nimi bywają oparte na niewulgarnym humorze. W "Mr Bigstuff" to już dużo, bo, jak wspomniałam, serial do subtelnych nie należy.
Wprawdzie przed odcinkami Sky informuje, że będziemy mieć do czynienia z poczuciem humoru dla dorosłych i mocnym słownictwem, ale to przecież nie problem. Zwłaszcza że w brytyjskim wydaniu odważne żarty są nieraz najwspanialsze. Jednak w tym wypadku, wśród kolejnych żartów o masturbacji, tabletkach na erekcję, wypiciu cudzej flegmy (serio), trudno o jakiś naprawdę zabawny gag czy tekst. Mam wrażenie, że twórcy chcieli zrobić cringe'ową komedię, wszak te są popularne i cenione, ale zapomnieli, że nie każdy cringe to już od razu komedia.
Mr Bigstuff – czy warto oglądać serial SkyShowtime
W efekcie dostajemy sitcom, który nieszczególnie bawi. Morały o sile rodziny, przy których trudno poczuć emocje, jakie próbowano wywołać (nie wystarczy scena tańca zapamiętanego z dzieciństwa, żeby cała warstwa wielkich uczuć zadziałała). Elementy komedii gangsterskiej. W założeniu refleksję o toksycznej męskości, tyle że zbyt długo i intensywnie serial gloryfikuje taką właśnie męskość kosztem biednego Glena, by dało się potem zrównoważyć wcześniejsze wrażenie, że "facet to ma być facet", pewny siebie, bijący wrogów i częstujący obce dzieci papierosami. Gdy okazuje się, że niekoniecznie, że męska wrażliwość może być cenna, to właściwie niewiele już z tego wynika.
Twórcy celują chyba w kolejne sezony, widząc w relacji tak różniących się braci i w popularności Dyera duży potencjał. Ja jednak, mimo że perypetie Kirsty i jej matki ewentualnie mogłabym oglądać dalej, a cały 1. sezon "Mr Bigstuff" zajmie tylko niewiele ponad dwie godziny życia, nie widzę sensu, by w przyszłości poświęcać nawet tak niewiele czasu na serial, który mało wnosi, słabo bawi i za chwilę o nim zapomnę.