"Broadchurch" (1×08): Kto zabił Danny'ego?
Marta Wawrzyn
24 kwietnia 2013, 20:30
Znamy już odpowiedź na pytanie, kto zabił Danny'ego Latimera. I, jak można było się spodziewać, jest to odpowiedź wstrząsająca. UWAGA, TEKST ZAWIERA SPOILERY (tak, piszemy, kto zabił Danny'ego)!
Znamy już odpowiedź na pytanie, kto zabił Danny'ego Latimera. I, jak można było się spodziewać, jest to odpowiedź wstrząsająca. UWAGA, TEKST ZAWIERA SPOILERY (tak, piszemy, kto zabił Danny'ego)!
"Broadchurch" był dla mnie najmilszą niespodzianką, taką z gatunku tych, które spadają z nieba i człowiek je przygarnia, bo grzech zrobić inaczej. I pozostał miłą niespodzianką do samego końca, zaskakując również w finale niestandardowymi rozwiązaniami sytuacji całkiem standardowych z punktu widzenia oglądacza telewizyjnych kryminałów.
Mówiłam, że to mąż Ellie zabił Danny'ego? Ano mówiłam. Ale nie, nie przechwalam się (no dobra, może troszeczkę), to po prostu było jedyne sensowne wyjaśnienie: Susan Wright pomyliła łysych facetów. Kiedy więc wszystko zmierzało ku aresztowaniu Joe Millera, nie czułam się zaskoczona. Nie widziałam za to wciąż motywu, co było trochę denerwujące. A potem motyw mi wyjaśniono – i przez moment miałam wrażenie, że to żart. Kolejny pedofil? Taki banał, naprawdę?
Tak, wiem, że powinnam się tego wstydzić, ale na jakąś minutę ogarnęło mnie zwątpienie. A potem wszystko wróciło do normy. Bo widzicie, "Broadchurch" od początku ma nade mną ogromną władzę. Na papierze wygląda jak sztampowa historia morderstwa w małym miasteczku, taka, jakich widziałam niezliczone ilości. A potem patrzę na tych wspaniałych aktorów, patrzę na kolejne perfekcyjnie napisane sceny i otwieram szeroko oczy, jak gdyby nie do końca wierząc, że gdzieś istnieją scenarzyści, którzy potrafią tak mnie oczarować czymś tak prostym.
Po trwającym chwilę – podkreślam raz jeszcze, to była bardzo krótka chwila – rozczarowaniu nie tyle osobą, co motywem zabójcy, znów dałam się porwać tej historii. Finał 1. sezonu "Broadchurch" to przede wszystkim niesamowite emocje. Matthew Gravelle (serialowy Joe Miller), który do tej pory czekał na swoją kolej na drugim planie, fantastycznie zagrał wszystkie swoje sceny. Tę, w której Danny chce go zostawić, tę, w której ściąga chłopca z klifu, i wreszcie tę, w której jest tak wściekły i do tego stopnia czuje, iż wszystko wymyka mu się spod kontroli, że aż popełnia rzecz najstraszniejszą z możliwych. To nie było żadne przemyślane morderstwo, to nie było też typowe zabójstwo w afekcie. To był raczej akt tchórzostwa, który poszedł za daleko.
W scenie przesłuchania obaj panowie – Gravelle i David Tennant – po prostu błyszczą. "Ile trwały te uściski?" – wypytuje zimnym głosem Alec Hardy, a Joe się irytuje i chce wiedzieć, po co mu takie szczegóły. "Żebym mógł zrozumieć" – mówi Alec. "Skoro ja nie nie potrafię zrozumieć, to czemu pan powinien?".
A potem nadchodzą kolejne chwile naładowane do granic możliwości emocjami. Alec przesłuchuje Ellie, Alec odsłania przed Elle straszną prawdę, Alec opiekuje się Ellie. OK, wiedzieliśmy, że on jest człowiekiem i ona chyba też już to zauważyła. Ale ten jego spokój, ta pewność, te małe gesty, którymi przywraca ją do życia… To niesamowite, jak subtelne i jednocześnie gigantyczne potrafią być emocje w "Broadchurch".
Na wszelkie możliwe nagrody za swój występ zasługuje też Olivia Coleman, która dała z siebie wszystko i jeszcze więcej. Wściekłość, kompletne rozbicie, przerażenie, poczucie winy, że nie wiedziała, choć przecież powinna była wiedzieć. Ten trwający ułamek sekundy grymas na twarzy, kiedy zgniata butem ślimaka. I to krótkie spojrzenie na niepomalowany pokój. I moment, kiedy Beth mówi do niej: "jak mogłaś nie wiedzieć" (pamiętacie pewnie, że tydzień temu to ona była osobą wygłaszającą takie zdanie – do Susan). To wszystko było po prostu najlepsze.
A to nie koniec emocji – oglądamy jeszcze, jak Alec mówi prawdę Latimerom, jak Ellie mówi prawdę Tomowi. Oglądamy też znów, jak to wygląda "od kuchni". "Broadchurch" od początku świetnie pokazywał niuanse pracy policji i dziennikarzy, w finale również stanął na wysokości zadania. Niewiele jest seriali, które potrafią bez zgrzytów zaprezentować wpływ jednego wydarzenia na dziesiątki ludzi. "Broadchurch" potrafi. Wszystkie zbiorowe sceny – te, w których ludzie oglądają razem telewizję, te, w których oddają hołd ofierze zbrodni, te, w których się modlą itp. – wciąż migają mi przed oczami. W szczególności zaś ta ostatnia, w której miasteczko rozbłysnęło dziesiątkami świateł dla Danny'ego.
Takie serialowe niespodzianki nie zdarzają się często. "Broadchurch" swój sukces zawdzięcza wspaniałej obsadzie, zawdzięcza go telewizji ITV, ale przede wszystkim jest zasługą jednego faceta, który teraz w Wielkiej Brytanii jest gwiazdą. Chris Chibnall – zapamiętajcie to nazwisko (fanom "Torchwood" nie trzeba zresztą tego pana przedstawiać), poczytajcie wywiady z nim i zwracajcie uwagę na wszystko, co w przyszłości stworzy.
Scena, w której Alec i Ellie siedzą sami, jak wyrzutki, i zastanawiają się co dalej, sprawiła, że natychmiast zechciałam 2. sezonu. I niespodzianka – będzie 2. sezon! To dobra decyzja. Nie wiem, czy uda się stworzyć drugą tak rewelacyjną, poruszającą i prawdziwą historię, ale nawet jeśli powrót będzie słabszy od debiutu, to i tak chcę raz jeszcze zobaczyć tę parę policjantów po przejściach. Nie będę ukrywać, że zwłaszcza mi tęskno za Tennantem i jego prawdziwym akcentem. Ale to pewnie już wiecie.
2. sezon pewnie będzie dopiero za rok, więc na razie zobaczcie mały prezent od ITV – klip ze stypy, na której padło parę ważnych słów.
Nie dziwię się, że "Broadchurch", które pojawiło się znikąd i wzięło nas wszystkich z zaskoczenia, odniosło tak gigantyczny sukces i było oglądane przez miliony Brytyjczyków. Nie dziwię się, że ITV zamówiło kolejny sezon, nawet jeśli początkowo planowano miniserial. To produkcja bezbłędnie napisana, świetnie zagrana, z doskonale dobraną muzyką i pięknymi zdjęciami. To produkcja wspaniała pod każdym względem.