"Defiance" (1×01-02): Serial, który prowadzi za rękę
Agnieszka Jędrzejczyk
19 kwietnia 2013, 20:44
"Defiance" miał być jednym z hitów tej wiosny, niestety, widać, że do hitu mu bardzo daleko. Ale czy to powód, by skreślić go całkiem po pilocie?
"Defiance" miał być jednym z hitów tej wiosny, niestety, widać, że do hitu mu bardzo daleko. Ale czy to powód, by skreślić go całkiem po pilocie?
Myśląc o "Defiance", trudno powstrzymać się przed nazwaniem go jedną z najbardziej oczekiwanych premier tego roku. Od czasu anulowania "Stargate Universe" prawdziwe science fiction nie ma szczęścia w przebiciu się z powrotem na mały ekran, dla miłośników gatunku miał to być zatem jego wielki powrót do ramówki. Dobrze widać, że stacja SyFy chciała z tego powrotu zrobić hit – ale równie dobrze widać, że "Defiance" jeszcze do niego daleko.
Mimo wszystko nawet przy zachowaniu największej ostrożności trudno było mi się całkowicie przed tymi oczekiwaniami ustrzec. Mimo że pierwsze obawy wzbudzała we mnie już sama stacja, a w wypuszczanych po kolei trailerach straszliwie raziła mnie sztuczność i pompatyczność, do końca nie potrafiłam wyzbyć się nadziei, że ten serial może okazać się właśnie tym, na co czekałam. Po pilocie ta nadzieja zostaje ze mną nadal, a choć teoretycznie nie powinno być to złe, szkoda, że "Defiance" już na starcie musiał mi te wszystkie obawy – zamiast rozwiać – potwierdzić. Tym samym od samego początku muszę zaznaczyć, że jeśli szukacie serialu science fiction z prawdziwego zdarzenia, poczekajcie, aż "Defiance" nieco podrośnie. Może wtedy coś z niego wyrośnie.
Problemów mam tym serialem kilka, a każdy z nich jest poważny. Zacznijmy od tego, w jak banalny sposób zostało zrujnowane wspaniałe otwarcie – jedno z najfajniejszych i najlepszych, jakie zdarzyło mi się w serialach widzieć. Otóż główny bohater, Nolan, i jego votańska córka Irisa zmierzają w stronę wraku, który spadł z orbity. Wraków takich jest sporo, bo kosmiczne śmieci, zostawione po wojnie na pastwę losu, dryfują w przestrzeni aż nie ściągnie ich grawitacja planety, można więc zrobić z nich życiowy biznes i parać się powszechnym zbieractwem. Takim właśnie zbieractwem zajmuje się para bohaterów.
Tak czy inaczej, Irisa jest na Nolana wściekła za jakieś wcześniejsze wydarzenie, i się do ojca nie odzywa. Ten próbuje złagodzić sprawę, więc puszcza wesołą piosenkę i zaczyna śpiewać. Widać, że to piosenka, która coś dla dziewczyny znaczy. Chwilę się opiera, ale gdy przychodzi nowa zwrotka, przyłącza się do śpiewania bez słowa. Wszelkie fochy od razu topnieją, atmosfera robi się weselsza i można się naprawdę uśmiechnąć – ale co ważniejsze, od razu zostaje pokazana cała natura relacji pomiędzy tą dwójką. Nie trzeba jej mówić, wystarczy ją tylko pokazać. Niestety, szybko okazuje się, że ten fragment był tylko przejawem błyskotliwości scenarzystów, bo cała reszta pilotowego odcinka niemal nachalnie podstawia nam pod nos wszystko, czego gdzie indziej moglibyśmy się powoli domyślić.
Irisa i Nolan już po kilku minutach trafiają do miasteczka Defiance, ale zanim dochodzi do przekroczenia jego bram, włącza się kolejne światełko ostrzegawcze. Wrak, który z powodzeniem udało im się ograbić, zostaje oczywiście odnaleziony przez inną, znacznie liczebniejszą grupę. Okradzeni i zmuszeni do ucieczki, bohaterowie ledwo umykają z życiem. W ostatniej chwili zostają uratowani przez tajemniczą trójkę, która od razu zapewnia, że są z nimi bezpieczni – na co Nolan tylko oddycha z ulgą, jakby to oznaczało cały koniec jego zmartwień. W pierwszym momencie okropnie się zdziwiłam, że jak to, ratuje ich grupa nieznajomych i momentalnie zostają najlepszymi przyjaciółmi? Musiałam sobie ten fragment przewinąć, inaczej uciekłby mi fakt, że przywódca miał przypiętą do płaszcza odznakę szeryfa. Wszystko się, rzecz jasna, dobrze kończy – tylko trochę zabrakło informacji, która w pełni by te wątpliwości rozwiała.
W każdym razie bohaterowie trafiają do Defiance akurat w momencie, gdy odbywają się uroczystości związane z rocznicą zawieszenia broni. Na podium przemawia właśnie świeżo mianowana pani burmistrz, Amanda, szczegółowo opowiadając o tym, jak to wojna z Votanami została zakończona, w międzyczasie przedstawiając zgromadzonej publice (i zarazem widzom) dwie ważne dla miasta rodziny: McCawleyów, ludzkich właścicieli tutejszych kopalni, oraz Tarrów, castithańskich przedsiębiorców.
Po tajnych spojrzeniach, jakie przesyłają sobie ich nastoletnie dzieci od razu widać, że mamy do czynienia z rodzinami Monteccich i Capulettich, tym bardziej, że głowy rodów nawet podczas pozowania do tłumu nie przegapią okazji, żeby sobie dogryźć. Chwilę później następuje scena, jak to Amanda obawia się swojej nowej roli, bo przecież nigdy nie była burmistrzem, i bla bla bla – dokładnie w tym momencie pojęłam, że Defiance będzie chciał prowadzić mnie po fabule jak za rączkę, przy każdej możliwej okazji niemal tłukąc mnie po głowie oczywistościami. Niezgrabny, wystudiowany, sztuczny, płytki i pozbawiony polotu to tylko kilka przymiotników, jakie nasuwają mi się na określenie tego scenariusza.
Niemal każda scena – zwłaszcza dialogu – jest w tym pilocie dokładnie zaplanowana, ale tak dokładnie, że wydaje się całkowicie wyprana z jakiekolwiek naturalności. Aranżacja większości z nich jest tak dosadna, że nie zostawia żadnego marginesu dla odrobiny subtelności. Nie trzeba się tu domyślać, że Amanda obawia się rządzenia miastem, bo nam to dokładnie mówi. Nie trzeba się domyślać, jak wiele napracowała się Kenya, żeby uruchomić swój przybytek, bo od razu się tym chwali. I nie trzeba prawie żadnego myślenia, żeby od początku do końca przewidzieć przebieg praktycznie wszystkich wydarzeń. W pilocie Defiance nie ma prawie grama oryginalności – wszystko jest tylko kalką znanych motywów, odpowiednio przemieloną na potrzeby postapokaliptycznego otoczenia.
Ale brak oryginalności to jeszcze nic, gdyby pilot w jakiś sposób nadrabiał aktorstwem. Tymczasem znalazłam tu tylko trzy postacie, w których można zauważyć jakąś iskrę: to Irisa (Stephanie Leonidas), to do pewnego stopnia Nolan (Grant Bowler) oraz z całą pewnością Stahma Tarr (Jaime Murray), żona castithańskiego przedsiębiorcy. U nich jedynych udało mi się dostrzec szczyptę charakteru, a już zwłaszcza na tle obsady drugoplanowej.
Trójka nastolatków błąka się pomiędzy kadrami zupełnie bez pomysłu, ojciec nie zmienia wyrazu twarzy bez względu na teoretycznie targające nim emocje, a pozostali kurczowo trzymają się nałożonych ich postaciom ram, przez co nie wyróżniają się absolutnie niczym. Julie Benz z kolei wydaje się, jakby zupełnie nie czuła jeszcze swojej roli, bo choć gra poprawnie, to Amanda jest póki co pozbawiona głębszego wyrazu. Byłoby naprawdę fajnie, gdyby się wszyscy ostatecznie rozkręcili, bo w końcu nawet na ogranych postaciach można stworzyć ciekawy materiał.
To jeszcze jednak nie koniec. Aktorstwo aktorstwem, ale nie można zapominać, co się pod nim kryje, a bohaterowie "Defiance" akurat też nieszczególnie mają się czym pochwalić. Wysuwający się na pierwszy plan Nolan to były żołnierz, jeden z pierwszych, którzy propagowali zawieszenie broni, ale który od czasu wojny błąka się po świecie, zbierając złom i wychowując uratowaną z rąk oprawców Votankę. Ale poza tym, że pozuje na cwaniaka i twardziela, w gruncie rzeczy ma dobre serce i wie, że czasem trzeba się w imię dobra poświęcić. Żadna niespodzianka, przy odpowiednim przedstawieniu sprawy jestem w stanie to kupić.
Problem w tym, że pilot na razie tej sprawy odpowiednio nie postawia, bo Nolan jest jaki jest, bo tak. W trakcie odcinka dowiadujemy się oczywiście tych czy innych faktów z jego przeszłości, ale to dalej są same fakty. Emocjonalnego odniesienia można tu szukać ze świecą. I to problem, bo czemu ma mnie interesować postać zupełnie papierowa, choćby była i fajnie zagrana? A jeszcze bardziej szkoda faktu, że najciekawsza dynamika w Defiance, która Nolana najlepiej definiuje – czyli pomiędzy nim a Irisą – spada później na dalszy plan.
Znacznie lepiej prezentuje się sama Irisa. Buntownicza, małomówna, cynicznie nastawiona do świata i pozbawiona złudzeń co do jego kształtu – a więc nie nieznośny bachor plątający się pod nogami – to chyba jedyna postać, której charakter jest wyraźnie skonstruowany w oparciu o konkretne wydarzenia z przeszłości (które w dużym stopniu w pilocie poznajemy). Dzięki temu jej zachowanie od razu wydaje się naturalne, tym bardziej że Stephanie Leonidas faktycznie nieźle sobie z tą rolą radzi.
Jednak najlepiej, i to ze wszystkim, radzi sobie Stahma Tarr, która jest uległą żoną swojego męża tylko na pierwszy rzut oka. Tak, jak większość dialogów w "Defiance", tak i jej pokrętne słówka szeptane do ucha brzmią nieco zbyt wymownie, ale nie ulega wątpliwości, że zdołała pokazać się jako podstępna manipulatorka, która jest rzeczywistym mózgiem swojej rodziny. Stahma już na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo złożoną postacią – matka, żona, polityczny mastermind – więc tu akurat tylko czekać, co z jej planów się urodzi.
Zresztą, cała intryga zarysowana w "Defiance" na szczęście wykracza poza "niechętny szeryf obejmuje kontrolę nad kipiącym od wewnętrznych nienawiści miasteczkiem" – a intryga ta rysuje się nawet smakowicie – jednak problem w tym, że to, co zaprezentował mi pilot serialu stawia mnie w dość ostrożnej pozycji. Na ten moment mogę "Defiance" jedynie życzyć sukcesu, ale niekoniecznie sama go dostrzegam. Zbyt powierzchowny scenariusz, zbyt powierzchowni bohaterowie i nawet zbyt powierzchownie przedstawiony świat nie nastrajają mnie szczególnie optymistycznie. Nie mówię nie, na pewno będę oglądać dalej, ale czar prysł, pozostaje teraz tylko wymarzyć nowy.
Choć "Defiance" w pilocie nie spalił się całkowicie, a wręcz zawarł kilka interesujących elementów i nakreślił obiecującą fabułę, ewidentnie można dostrzec, że premierowy odcinek nie udźwignął spoczywającego na nim ciężaru. Jedynym sposobem, w jaki stacja SyFy może rzeczywiście zagwarantować sobie hit będzie znaczące popracowanie nad scenariuszem, bohaterami i kreacją swojego świata. W przeciwnym wypadku ich serial, science fiction czy nie, po prostu zniknie w tłumie całkowitej przeciętności.
Tekst ukazał się pierwotnie w moim blogu Wiedźma na orbicie.