"My mieliśmy szczęście" to nie drugi "Tatuażysta z Auschwitz" – recenzja serialu dostępnego na Disney+
Kamila Czaja
19 czerwca 2024, 15:32
"My mieliśmy szczęście" (Fot. Hulu)
"My mieliśmy szczęście", ekranizację wojennej powieści o radomskich Żydach, na pierwszy rzut oka można wziąć za kolejny przejaw popkulturowego kiczu żerującego na Zagładzie. Niesłusznie, bo to coś porządniejszego.
"My mieliśmy szczęście", ekranizację wojennej powieści o radomskich Żydach, na pierwszy rzut oka można wziąć za kolejny przejaw popkulturowego kiczu żerującego na Zagładzie. Niesłusznie, bo to coś porządniejszego.
Gdyby miniserial "My mieliśmy szczęście" ("We Were the Lucky Ones") nie był oparty na powieści Georgii Hunter, która inspirowała się prawdziwymi losami swojej rodziny, trudno byłoby w tę historię uwierzyć. A nawet wiedząc, że Kurcowie istnieli naprawdę, spędziłam trochę czasu, czytając w sieci więcej o ich wojennych przejściach, bo nie mieściło mi się w głowie to, ile się wydarzyło. Dobrze, że ta produkcja Hulu, choć z niemal trzymiesięcznym opóźnieniem, trafiła w Polsce na platformę Disney+. Obawiam się tylko, że nie zostanie przyjęta w naszym kraju równie ciepło jak na Zachodzie.
My mieliśmy szczęście – o czym jest serial Disney+?
Piątka dorosłego rodzeństwa i rodzice – szczęśliwa, zżyta rodzina radomskich Żydów dużo się przekomarza, a jeszcze więcej wspiera. Dzieci zaczynają zakładać własne rodziny, szukają szczęścia w różnych profesjach. Zdają się mieć przed sobą piękną przyszłość, nawet jeśli i do tego ciepłego domu dochodzą już głosy o antysemickich zajściach, a na dodatek, choć wizja wojny z nazistami wydaje się coraz bliższa, część radomskich sąsiadów i klientów sklepu dzieli z Hitlerem poglądy na temat Żydów. Wciąż niemożliwe wydaje się jednak, że nadejdzie to, co ostatecznie nadchodzi.
Rodzinne, urocze wprowadzenie to doskonały pomysł twórców miniserialu, na czele z showrunnerką Ericą Lipez (znaną głównie z "The Morning Show", ale opowieść o Kurcach to na szczęście produkcja innego rodzaju). Kiedy już zorientujemy się, kto jak kim w tej licznej gromadce, nie da się tych ludzi nie polubić, a w efekcie nie tylko z przyczyn moralnych, ale i z czystej sympatii kibicuje się seniorom rodu i ich dzieciom. Bo chociaż tytuł podpowiada, że nawet na najgorszych sytuacji akurat oni wyjdą – może nie bez szwanku, ale jednak – to przecież nie wiadomo, czy wszyscy i jakim kosztem.
Tytuł zresztą, chociaż pozornie obniża stawki, ma wiele zalet. Przede wszystkim podkreśla, że inni szczęścia nie mieli, przez co serial nie traci z oczu ofiar wojny i antysemickiej nagonki. Poza tym świadomość, że główni bohaterowie raczej przetrwają, sprawia, że miniserial nie jest niesmacznie sensacyjny, bo pokazuje okrucieństwo, ale nie po to, żeby trzymać nas w napięciu i bezwstydnie cierpieniem epatować, a raczej po to, by dotarła do nas skala zła dotykającego zwykłych ludzi.
My mieliśmy szczęście – opowieść o wojnie i rodzinie
Jedną z największych zalet "My mieliśmy szczęście" okazuje się właśnie to, że chociaż miniserial bywa sentymentalny w pewnych scenach i wątkach, to nie przypomina w tym holocaustowego kiczu (tak, to przytyk do m.in. "Tatuażysty z Auschwitz"). Bliżej mu do "Światełka" czy "W niemieckim domu" – produkcji solidnych, przejmujących, nieobrażających gustu widowni. A co ważniejsze: nieubliżających cierpieniu ofiar. Słowa "solidny" używam z premedytacją, bo nie chcę przekonywać, że to rewolucja i seans dekady. Ale to osiem godzin spędzonych przed ekranem z przejęciem i z pożytkiem.
Nie ma sensu szczegółowe streszczanie fabuły, wystarczyłoby stwierdzić, że Kurcowie przez wojenne lata doświadczą chyba wszystkiego, czego niestety mieli nieszczęście doświadczyć polscy Żydzi w tym czasie. Wspomnę tylko, że Sol (Lior Ashkenazi) i Nechuma (Robin Weigert, "Deadwood") będą musieli się ukrywać u polskiej rodziny. Halina Kurc (Joey King, "The Act") i jej partner Adam (Sam Woolf, "Wiedźmin") zaangażują się w żydowskie podziemie, trafią do Lwowa, gdzie doświadczą pogromu, a potem do Warszawy, gdzie "na aryjskich papierach" będą cierpieć, patrząc na płonące getto, i bać się podczas powstania warszawskiego. Brat Haliny, Jakob Kurc (Amit Rahav, "Unorthodox"), i jego żona, Bella (Eva Feiler, "The Crown"), lata spędzą w radomskim getcie.
Najstarszy brat Genek (Henry Lloyd-Hughes, "Obsesja Eve") z ukochaną Hertą (Moran Rosenblatt, "Fauda") przeżyją syberyjskie zesłanie i z armią Andersa dojdą pod Monte Cassino. Mila Kurc (Hadas Yaron, "Shtisel") zostanie sama z dzieckiem, gdy przepadnie jej mąż, Selim (Michael Aloni, również "Shtisel"), i doświadczy koszmarnych dylematów żydowskiej matki próbującej ratować córeczkę. I to wciąż zaledwie wybrane epizody z wojennych lat pozostałej w Polsce rodziny.
A przecież jest jeszcze Addy (Logan Lerman, "Hunters"). Jego postać przypomia, że ci, których wojna zastała na Zachodzie, też cierpieli, choć inaczej. Niemający wiadomości z Polski, wrażliwy, odważny Addy rusza z Francji do Ameryki Południowej, wbrew planom lądując też w Afryce, przez co jego losy nasuwają na myśl "Casablancę" – gdyby tamtejsi zakochani musieli martwić się tym, że najwyraźniej cały świat nienawidzi Żydów i nie chce ich u siebie. Lerman miał zresztą trudne zadanie, bo chociaż jego bohaterowi towarzyszą interesujące postaci na drugim planie (w tym czeska pani z wyższych sfer grana przez Marin Hinkle ze "Wspaniałej pani Maisel"), to losy tego brata są w dużej mierze osobne. Bez interakcji z pozostałymi Kurcami, związane w większej mierze z lękiem o innych, a mniej z bezpośredniego zagrożeniem własnego życia, które wisi nad resztą rodziny.
Równocześnie "My mieliśmy szczęście" dobrze balansuje między makrohistorią i jej konsekwencjami dla Kurców a codziennym życiem, które toczy się wbrew wszystkiemu. Obok zastanawiania się, jak przeżyć, bohaterowie próbują utrzymać swoje związki, niektórzy dopiero podczas wojny się zakochują, inni zastanawiają się, co to znaczy być dobrym rodzicem/dzieckiem/siostrą/bratem.
Serial wojenny My mieliśmy szczęście wzrusza bez kiczu
Wobec pokazanych wydarzeń i przekonujących bohaterów o przejęcie się tym miniserialem nietrudno. Ale wspomniałam też o pożytku. Otóż "My mieliśmy szczęście" jakimś cudem opowiada w stosunkowo krótkim sezonie bardzo szerokie spektrum żydowskiego losu, na różnych kontynentach, w różnych tragicznych opresjach, przy okazji robiąc widzom powtórkę z drugiej wojny światowej. Nie tylko widzom amerykańskim, dla których może to być temat odległy. Bo chociaż wydawałoby się, że wychowani w wojennej narracji Polki i Polacy jej nie potrzebują, to nie oszukujmy się, że wszystko wiemy.
A już na pewno nie wychowano nas w wojennej narracji widzianej z perspektywy ukrywających się/zesłanych i walczących we Włoszech/emigrujących wbrew sobie Żydów. Nie znamy tego ciągłego strachu przed atakiem, który może nadejść z różnych stron, w tym ze strony sąsiadów. Poza tym wiemy, widząc wyświetlane na ekranie daty, ile zostało do końca wojny – a bohaterowie nie wiedzą. Zresztą koniec wojny nie sprawi przecież, że zniknie ich trauma.
Nie ma co udawać: to nie jest seans przyjemny dla polskiego poczucia nieskazitelności. Są tu Polacy ukrywający Żydów, ale są i straszliwi antysemici, szmalcownicy, ci, którzy przejęli majątki lub po prostu odwracali wzrok i zamykali drzwi, gdy działa się krzywda. Ambiwalentny stosunek Kurców do kraju, w którym doznali wiele zła – od Niemców, Sowietów, ale też Polaków – dobrze tu umotywowano. Zapewne uderzy to w czułą strunę tych, którzy twierdzą, że cała okupowana Polska składała się ze Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Otóż nie cała. Ale trzeba przyznać, że miniserial nie unika i innych trudnych kwestii, jak choćby nastawienia części Ukraińców do wejścia nazistów do Lwowa.
My mieliśmy szczęście – czy warto oglądać serial?
Z mojej perspektywy większym problemem niż "niepatriotyczny" dla Polski przekaz jest to, że wszyscy tu mówią po angielsku (z różnymi akcentami), czasem wtrącając polskie słowa (na przykład przekleństwa), co wypada chwilami niezamierzenie zabawnie. Ale rozumiem, że tak musi być, żeby szeroka publiczność anglojęzyczna obejrzała. To w sumie drobiazg. Grunt, że dostajemy serial, który wzrusza (i to jak wzrusza, a im dalej, tym bardziej) i przy pomocy okazji rodzinnej historii, nieroszczącej sobie praw do historycznego dokumentalizmu, ale przemycającego wiedzę, edukuje. Na dodatek "My mieliśmy szczęście" bywa zabawne też zmierzenie, bo w rodzinnych dialogach nie zabrakło humoru, nawet jeśli miejscami to humor dość czarny.
Świetna obsada, wciągająca opowieść o dobrych, ale niepozbawionych wad ludziach, lekcja historii, lekcja człowieczeństwa… To całkiem sporo jak na dość klasycznie nakręcony, mocno telewizyjny w formie miniserial. Oczywiście, miejscami bywa banalnie, czasami jedne wątki okazują się wyraźnie ciekawsze od innych, a dbałość o to, żeby widz się nie pogubił, idzie miejscami za daleko (przypominanie scen, które już znamy). Ale to naprawdę udana opowieść o rodzinie, której szczęście jest słodko-gorzkie, bo pozwala żyć dalej, ale nie wymazuje cudzego nieszczęścia i ogromnych traum. Opowieść przerażająca, ale dająca nadzieję. Niearcydzielna, ale warta polecenia.