"Uznany za niewinnego" to rasowy thriller prawniczy, gdzie twist goni twist – recenzja serialu Apple TV+
Marta Wawrzyn
12 czerwca 2024, 17:34
"Uznany za niewinnego" (Fot. Apple TV+)
Jeśli w waszym życiu brakuje klasycznego, zrobionego po bożemu thrillera prawniczego, Apple TV+ zaspokoi tę potrzebę. "Uznany za niewinnego" to serial, który na pewno docenią fani gatunku – a co z całą resztą widzów?
Jeśli w waszym życiu brakuje klasycznego, zrobionego po bożemu thrillera prawniczego, Apple TV+ zaspokoi tę potrzebę. "Uznany za niewinnego" to serial, który na pewno docenią fani gatunku – a co z całą resztą widzów?
Apple TV+ szaleje w tym roku z nowymi serialami, a większość z nich powstaje według tego samego schematu: weźmy oscarową gwiazdę, która w ostatnich latach nie miała głośnej roli filmowej, dodajmy kilkoro uznanych twórców za kamerą i stwórzmy nie za długi miniserial – na tyle jakościowy, żeby nie być drugim Netfliksem, i na tyle przystępny, żeby jednak ktoś go obejrzał. I voilà, jest sukces – umiarkowany, ale jednak.
Uznany za niewinnego – o czym jest serial Apple TV+?
"Uznany za niewinnego", którego siedem odcinków (z ośmiu, bez finału) widziałam przedpremierowo, wydaje się być wycięty z tego szablonu – to świetnie zrobiony, rasowy thriller prawniczy, na którego trudno narzekać… no chyba że ceni się w serialach odrobinę oryginalności. W takim wypadku zdecydowanie nie macie czego tu szukać.
Serial, którego twórcą, showrunnerem i głównym scenarzystą jest David E. Kelley ("Wielkie kłamstewka", "Od nowa", "Ally McBeal"), spec od telewizyjnych produkcji prawniczych, to adaptacja powieści Scotta Turowa o tym samym tytule. Książka ukazała się w 1987 roku, w czasach, kiedy takie dreszczowce – niby ambitne, ale jednak z mocnym posmakiem tandety, bo zawsze musiał być w nich wyraźnie zaznaczony element thrillera erotycznego – robiły furorę. W 1990 roku powieść została z sukcesem zamieniona na film przez Alana Pakulę, a główną rolę zagrał Harrison Ford. Teraz mamy adaptację numer 2 i zarazem pierwszą dużą serialową rolę Jake'a Gyllenhaala.
Aktor, który ma na koncie nominację do Oscara za "Tajemnicę Brokeback Mountain" wciela się w Rusty'ego Sabicha, prokuratora oskarżonego o zabójstwo koleżanki z pracy, Carolyn Polhemus (Renate Reinsve, "Najgorszy człowiek na świecie"). Akcja dzieje się w brudnym, cynicznym światku chicagowskich prawników, polityki i mediów, gdzie ścierają się rozmaite interesy, a walka o pozycję jest bardziej brutalna niż gdziekolwiek indziej – znacie to chociażby z "Żony idealnej". Tu do bezwzględności i moralnego zdeprawowania wszystkiego i wszystkich dochodzi morderstwo i zagadka, kto zabił.
Uznany za niewinnego to klasyczny thriller prawniczy
Jeśli znacie książkę albo film z Fordem, "Uznany za niewinnego" niczym was nie zaskoczy. Jeśli nie znacie, przypomnijcie sobie miniserial HBO "Od nowa" z Nicole Kidman, Hugh Grantem i zamordowaną kochanką postaci Granta. Tutaj sytuacja wyjściowa jest w gruncie rzeczy podobna, choć akcenty inaczej rozłożone, a Kelley – twórca obu produkcji – na szczęście znacznie ostrożniej dawkuje tandetę, stawiając na klasyczny, zrobiony według reguł gatunku thriller prawniczy, trzymający na krawędzi fotela dzięki kolejnym zwrotom akcji, którymi wypakowane są wszystkie odcinki.
Sabich z początku daje się poznać jako porządny facet z poukładanym życiem: dom na przedmieściu – jest; piękna żona (Ruth Negga, "Preacher") – jest; dwójka dzieci obojga płci – no oczywiście, że jest. Typowe życie amerykańskiego człowieka sukcesu, wszystko jak trzeba, wszystko jak z obrazka. Co kryje się pod powierzchnią? W miarę rozwoju akcji i odsłaniania kolejnych jego kłamstw i kłamstewek, nasz (anty)bohater staje się coraz bardziej niejednoznaczną – by nie rzec: paskudną – postacią, to na pewno. Ale czy to czyni go mordercą? David E. Kelley odsłania swoje karty bardzo powoli, zaś Jake Gyllenhaal robi wszystko, abyśmy byli możliwie najdalej od prawdy, tworząc portret kogoś, kogo prawdziwe zamiary i prawdziwa twarz pozostają dla widza zagadką.
Serial w dużym stopniu podąża ścieżką, którą znamy już z filmu, pewne rzeczy poprawiając i dostosowując do współczesnego widza (jest tu np. mniej ostrych scen seksu z Carolyn, ale wciąż – całkiem tego aspektu nie wycięto), a wiele też dopisując. Część twistów i rozszerzenie niektórych wątków – w tym także tego z żoną Rusty'ego – to pomysły Kelleya, raz szczęśliwsze, innym razem mniej. Wszystkiego jest więcej i, przynajmniej teoretycznie, cała historia jest pogłębiona, ale i tak tym, co działa najlepiej, są sceny w sali sądowej i za kulisami chicagowskiego światka prawniczego.
Podczas gdy Rusty walczy o swoje życie i swoją rodzinę – a my nie mamy pewności, czy mu kibicować, bo nawet jeśli nie jest mordercą, to i tak wydaje się na nic dobrego nie zasługiwać – wokół niego rozgrywa się walka o władzę w prokuraturze, gdzie po jednej stronie mamy jego szefa, Raymonda Horgana (Bill Camp, "Gambit królowej"), a po drugiej ambitnego Nica Della Guardię (O-T Fagbenle, "Opowieść podręcznej") i jego współpracownika, Tommy'ego Molto (Peter Sarsgaard, "Lekomania"). I właśnie to – ten klasyczny dreszczowiec w najczystszej postaci – jest w "Uznanym za niewinnego" najlepsze. A jednocześnie czyni serial czymś bardzo mało oryginalnym. Tak właściwie oglądamy historię sprzed 40 lat, sprzedawaną nam ponownie bez większych zmian.
Uznany za niewinnego – czy warto oglądać serial Apple'a?
A przecież przez te 40 lat podobnych mrocznych produkcji o prawnikach powstała cała masa. Gdybym nie przypomniała sobie po latach mocno przykurzonej adaptacji z Harrisonem Fordem, od której nowa wersja w najważniejszych punktach zbytnio się nie różni, pewnie miałabym wrażenie, że ktoś próbuje mi sprzedać miks "Żony idealnej" z "Od nowa". W miniserialu HBO też kochanka była "zatłuczona na śmierć", sceny rodzinne i miłosne miały w sobie gorzki posmak tandety, a zdecydowanie najlepiej wypadały sekwencje rozgrywające się w sądzie. W dodatku wszystko w "Uznanym za niewinnego" opowiadane jest z perspektywy niewiernego męża, który nie wiadomo jakie grzechy ma jeszcze na sumieniu – co sprawia, że trudno go lubić i mu kibicować.
Ta nieoczywistość zamiarów głównego bohatera i to, że nie jesteśmy w stanie określić granic jego zdeprawowania moralnego, koniec końców stanowi jednak największą zaletę "Uznanego za niewinnego". I scenarzyści, i Gyllenhaal odrobili swoją pracę domową na piątkę, sprawiając, że rozpracowanie, czy Rusty zabił, staje się praktycznie niemożliwe, tym bardziej że serial nie wskazuje żadnych innych podejrzanych. Oglądamy prawników, przerzucających się sztuczkami, a gdzie w tej grze jest prawda?
Po obejrzeniu całego serialu, ale bez finału, nie mam pewności, czy David E. Kelley do końca pójdzie ścieżką wyznaczoną przez oryginał, czy jednak zdecyduje się na zmianę zakończenia – a jeśli tak, to czy uda mu się przeprowadzić z sukcesem. Teoretycznie nowy "Uznany za niewinnego" ma wszystko, by trzymać przynajmniej nieznających tej historii widzów w napięciu do samego końca. Pytanie jednak, kim są ci potencjalni widzowie i czy rzeczywiście jest to tak szeroka publika, jak chciałoby Apple TV+.
"Uznany za niewinnego", przy wielu swoich zaletach – tych przeniesionych wprost z oryginału, i tych wprowadzonych przez scenarzystów – za nic nie chce być czymś więcej, niż tylko klasycznym, wciągającym prawniczym dreszczowcem. Przyzwoicie napisanym, świetnie zrealizowanym, jeszcze lepiej zagranym i… kompletnie niepotrzebnym w czasach, kiedy zalewają nas ogromne ilości seriali. Serial Kelleya, zapowiadany jako głębsza eksploracja takich tematów, jak "obsesja, seks, polityka, a także siła i granice miłości", nie ma do powiedzenia nic wyjątkowego na żaden z nich. To produkcja ledwie poprawna, pozbawiona oryginalności, a poza salą sądową – także i fajerwerków. Fanom gatunku polecam. Reszta ogląda na własną odpowiedzialność.