"The Walking Dead" (3×16): Gdzie te emocje?
Nikodem Pankowiak
4 kwietnia 2013, 19:02
Jeśli ktoś oczekiwał, że finał 3. serii "The Walking Dead" przyprawi go o gęsią skórkę i palpitacje serca, może poczuć się rozczarowany. Zaserwowano nam zakończenie niegodne tak dobrego sezonu.
Jeśli ktoś oczekiwał, że finał 3. serii "The Walking Dead" przyprawi go o gęsią skórkę i palpitacje serca, może poczuć się rozczarowany. Zaserwowano nam zakończenie niegodne tak dobrego sezonu.
Finał "The Walking Dead" zawiódł. Nie chodzi o to, że był to odcinek zły, jednakże po świetnym (przez większość czasu) sezonie apetyt widzów rośnie i zakończenie powinno być więcej niż "tylko" niezłe.
Przede wszystkim zabrakło przysłowiowej kropki nad "i". Konflikt pomiędzy Woodbury a grupą Ricka nie został ostatecznie rozwiązany, choć chyba wszyscy oczekiwali, że tak właśnie się stanie. Gubernator zniknął, zostawiając za sobą sporo ofiar i tak naprawdę nikt nie wie, jak będą wyglądały jego dalsze losy. Na pewno wróci w kolejnym sezonie, aby nadal siać zamęt i kontynuować prywatną wendetę.
No ale zacznijmy od początku. Odcinek zaczyna się bardzo mocno, od noża wbitego w brzuch Miltona. Świadkiem całej sytuacji jest przywiązana do krzesła Andrea, pozostawiona następnie w jednym pomieszczeniu z trupem. Wszyscy wiemy, co dzieje się z martwymi i jak potrafią być oni niebezpieczni. Jedyny problem polega na tym, że nasza bohaterka robi wszystko, by stracić każdą cenną sekundę, a wraz z nią swoje życie. Jeśli taki był jej cel, udało się go osiągnąć w stu procentach. Przyznaję, na sam koniec przygody Andrei z serialem spojrzałem na nią nieco łaskawszym okiem. Biedaczka przez cały sezon naiwnie wierzyła, że porozumienie między zwaśnionymi grupami jest możliwe, za co przyszło jej zapłacić najwyższą cenę. Wzruszająca scena, podczas której mogliśmy zobaczyć inne, dość zaskakujące oblicze Michonne.
Zapewne większość, jeśli nie wszyscy, myśleli, że to atak na więzienie będzie głównym punktem odcinka. Oczekiwaliśmy wielkiego "bum" i nieco mogliśmy się rozczarować. Mimo wielkich zbrojeń, skończyło się na stosunkowo małej strzelaninie. Trzeba jednak oddać twórcom sprawiedliwość, że mimo wszystko potrafili utrzymać odpowiedni stopień napięcia, gdy grupa Gubernatora penetrowała więzienie. Szkoda, że tak naprawdę wraz z końcem tej sceny wyparowała większość emocji. Strasznie irytował wątek Carla, który nagle stał się bardziej bezwzględny od swojego ojca. Swoim spojrzeniem pod koniec odcinka dał jasno do zrozumienia, że nie jest szczęśliwy z powodu niespodziewanego powiększenia grupy. Trudno się dziwić, większość z nowych osób to kandydaci do pożarcia przy pierwszym lepszym ataku hordy zombie.
Wydaje się, że bohaterom w finale sezonu odebrano na moment logiczne myślenie. Pomijam już Andreę, która robiła wszystko, żeby zginąć, umacniając tym samym stereotyp głupiej blondynki. Gorzej, że rozum stracili Rick, Daryl i Michonne, dochodząc do wniosku, iż we trójkę są w stanie pokonać małą armię z Woodbury. Na ich szczęście Gubernator okazał się jeszcze większym świrem, niż wszyscy myśleli. Tylko, na Boga, naprawdę nie znalazłaby się żadna osoba zdolna go zabić? Niektórzy mogą też zapytać, dlaczego Rick zrezygnował z Woodbury i wybrał więzienie jako miejsce do życia. Jest to decyzja, którą można obronić, choć pewne wątpliwości z nią związane i tak pozostaną.
Właściwie cała druga część sezonu mogła rozczarować widzów. Tempo wyraźnie siadło, zbyt często powracano to bezcelowej gadaniny. Wygląda na to, że decyzja, aby cała seria liczyła aż 16 odcinków, była zbyt pochopna. Być może nie doszedłbym do takich wniosków, gdyby finał kipiał od emocji. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego zaserwowano nam opowieść, która nie doczekała się odpowiedniego zakończenia.