"Szōgun" stawia na najlepsze możliwe zakończenie i ujawnia prawdziwy plan Toranagi – recenzja finału
Mateusz Piesowicz
23 kwietnia 2024, 17:19
"Szōgun" (Fot. FX)
Kto wyjdzie zwycięsko z wojny o przyszłość Japonii? Na to i inne istotne pytania musiał odpowiedzieć w finale "Szōgun". I zrobił to, ale w sposób, który mógł wielu z was zaskoczyć. Uwaga, spoilery!
Kto wyjdzie zwycięsko z wojny o przyszłość Japonii? Na to i inne istotne pytania musiał odpowiedzieć w finale "Szōgun". I zrobił to, ale w sposób, który mógł wielu z was zaskoczyć. Uwaga, spoilery!
"A więc wojna!" – musiało pomyśleć wielu widzów po dramatycznych wydarzeniach, jakie zafundował nam "Szōgun" w końcówce przedostatniego odcinka. Całkiem słusznie, bo na pierwszy rzut oka trudno było spodziewać się czegoś innego. Zarówno z fabularnego, jak i czysto pragmatycznego punktu widzenia wszystko wskazywało na to, że serial FX skończy się właśnie wielkim starciem dwóch armii pod dowództwem pary zaprzysięgłych wrogów. Epickie zakończenie równie epickiej historii, czy może być coś lepszego? Otóż tak i wbrew pozorom nie ma w tym nic dziwnego.
Szōgun – co się wydarzyło w finałowym odcinku serialu?
Jasne, łatwo się mądrzyć, znając już przed finałem przebieg ostatniego aktu opowieści z książki Jamesa Clavella czy wcześniejszej ekranizacji. Nie o to mi jednak w tym przypadku chodzi, lecz o sposób, w jaki od początku prowadzili swoją wersję tej historii twórcy: Rachel Kondo i Justin Marks. W tym należy się dopatrywać wskazówek, dlaczego "Szōgun" skończył się ostatecznie tak mało efektownym (przynajmniej pod pewnymi względami) finałem. A także dlaczego było to mimo wszystko rozwiązanie najlepsze z możliwych, nawet jeśli żądna krwi część widowni myśli inaczej.
A że myśli, to nie mam najmniejszych wątpliwości i w gruncie rzeczy jest w tym podejściu usprawiedliwiona. W końcu sam "Szōgun" zrobił wszystko, żebyśmy po ostatniej serialowej godzinie spodziewali się ogromnych emocji, obficie przelewającej się krwi i licznie spadających głów. Tymczasem emocje były, ale innego rodzaju, krew się lała raczej strumyczkiem niż strumieniem, a głowa z tych istotnych spadła w sumie tylko jedna. I gdzie tu atrakcje?
Tych bynajmniej nie brakowało – po prostu twórcy poszli drogą inną niż najbardziej oczywista, przy okazji nieco bawiąc się kosztem widzów. Obietnice wobec nich padały bowiem gęsto nawet w samym "Największym marzeniu". Począwszy od widoku starego Blackthorne'a (Cosmo Jarvis) na łożu śmierci po powrocie do domu, a skończywszy na szykujących się do bitwy armiach. Jedno jest oczywistym kłamstwem, drugie najpewniej prawdą, której potwierdzenia nam jednak oszczędzono. Bo i po co znęcać się nad pokonanymi? Bitwa, jak i wszystko inne, rozstrzygnęło się przecież znacznie wcześniej.
Szōgun finał – na czym polegał plan lorda Toranagi?
Konkretny moment wskazać jednak o tyle trudno, że pionki porozstawiane na planszy przez lorda Yoshiiego Toranagę (Hiroyuki Sanada) w ruchu były już od dawna. To tylko my tego nie dostrzegaliśmy. Ale spokojnie, żaden to wstyd. Większość z serialowych bohaterów znajdowała się dokładnie w tym samym położeniu. W rzeczywistości tylko jedną Mariko (Anna Sawai) można traktować jako chociaż częściowo wtajemniczoną, a przynajmniej świadomą swojej roli w całej tej misternej układance. Co czyni jej los jeszcze bardziej tragicznym i doniosłym, ale też paradoksalnie pięknym, mimo że piękno to wyjątkowo bolesne.
Coś na ten temat wie Blackthorne, który tracąc ukochaną, przyjaciółkę i tłumaczkę w jednym, został tym razem kompletnie sam w obcym sobie kraju. Nie mając już wiele i będąc w znacznie mniejszym stopniu panem własnego losu, niż to sobie wyobrażał, znalazł się w pozycji, w której nie oczekiwał praktycznie niczego. Powrót do domu? Walka z Portugalczykami? Nawet życie przestało mieć dla niego większe znaczenie i w innych okolicznościach mogło się wówczas zakończyć. Toranaga miał jednak inny plan, od samego początku kierując losem Anjina, gdy ten naiwnie próbował przejąć stery w sytuacji, nie dostrzegając, że jest ledwie jednym z wielu ruchomych elementów układanki.
Układanki, której szczegóły główny zainteresowany zdradził ostatecznie dopiero pod sam koniec, upewniając się wcześniej, że i tak nie rozniosą się one szerzej. Zabieg sprytny zarówno z jego strony, jak i twórców, którzy ujawniając prawdę szykującemu się do popełnienia seppuku Yabushige (Tadanobu Asano), dali nam możliwość jej poznania… i zadawania kolejnych pytań.
Jak choćby to o znaczenie delikatnego uśmieszku błądzącego po ustach Toranagi przed zadaniem śmiertelnego ciosu. Czy pan Edo od zawsze chciał zostać szōgunem? Czy poświęcił te wszystkie pomniejsze życia dla własnej pozycji? A może dla dobra Japonii, którą uchronił przed wyniszczającą wojną i zapoczątkował erę pokoju? Prawdziwy z niego bohater, okrutny manipulant czy zwykły hipokryta – odpowiedzieć musicie sobie sami, bo twórcy takich rozwiązań na tacy nie podali.
Szōgun pokazał w finale, że nic nie jest oczywiste
Nie zmienia tego nawet znajomość prawdziwej historii postaci, na których wzorowani byli serialowi bohaterowie. Bo owszem, wiemy, że niejaki Ieyasu Tokugawa (pierwowzór Toranagi) przechytrzył wrogów, zapewniając swojemu rodowi całe wieki sprawowania faktycznej władzy w Japonii, ale czy to daje nam wgląd w myśli jego ekranowego odpowiednika? No nie i stąd też bierze się ogromna zaleta "Szōguna" jako historii zakorzenionej w rzeczywistości i będącej jej wiarygodnym odbiciem, ale wciąż pozostawiającej pole do interpretacji.
W tym świetle nie ma zatem absolutnie najmniejszego znaczenia to, że twórcy darowali sobie efektowne zakończenie. Okradając nas co prawda z niewątpliwie spektakularnych scen bitwy pod Sekigaharą – które zastąpiono widokiem uświadamiającego sobie klęskę Ishida (Takehiro Hira) – nie sądzę jednak, by trzeba było tę ich decyzję tłumaczyć jedynie cięciem kosztów. Jak już wspominałem przed kilkoma tygodniami, gdy zaczynaliśmy przygodę z serialem, "Szōgun" to nie japońska wersja "Gry o tron". To opowieść nie tyle bardziej skomplikowana, co skupiająca się na zupełnie innych, znacznie bardziej ludzkich, a przez to niekoniecznie najbardziej filmowych aspektach. Pozbawiony głośnej, patetycznej i efekciarskiej akcji finał jest tego najlepszym dowodem.
Szōgun postawił na najlepsze zakończenie z możliwych
Czy w takim razie można go jednak nazwać satysfakcjonującym? Pozostawionym tak bez wyraźnego happy endu i z tyloma otwartymi kwestiami w warstwie moralnej? Jak najbardziej tak. Ba, to wszystko sprawia właśnie, że jest to zakończenie wręcz idealnie tu pasujące, bo potwierdzające, że mieliśmy do czynienia z historią co najmniej tak złożoną, jak stosunek jej bohaterów do śmierci. Nigdy prosty, za to często bardzo indywidualny.
O ile więc dla jednych zakończenie życia było tu wyczekiwanym błogosławieństwem, inni traktowali śmierć jako narzędzie lub obowiązek, a jeszcze innym dawała ona sił do działania, my byliśmy w tym trochę jak Blackthorne. Stojący z boku barbarzyńca, który może się tylko wszystkiemu ze zdziwieniem przyglądać i starać się zrozumieć. Akceptując jednocześnie zarówno swój los, na który nie ma świadomości, jak nikły ma wpływ, jak i fakt, że przykładanie zachodniej perspektywy do japońskiej zwyczajnie nie ma sensu.
Nowa ekranizacja "Szōguna" wyraźnie to podkreśliła, w tym między innymi różniąc się od poprzedniej, że nie próbowała na siłę szukać sposobów asymilacji dwóch światów. Zamiast tego dostrzeżono i uwypuklono ich różnice, w pewnym sensie nawet je celebrując. Bo to w nich i ich przyjęciu kryje się piękno tej opowieści. Nawet w jej najbardziej gorzkich, bolesnych i trudnych do zaakceptowania z naszego punktu widzenia przejawach. Wielkie brawa dla twórców, że nie ulegli pokusie, by na koniec je wygładzić.