"Star Trek: Discovery" z przytupem wyrusza w swój ostatni lot – recenzja 5. sezonu serialu SkyShowtime
Mateusz Piesowicz
5 kwietnia 2024, 09:01
"Star Trek: Discovery" (Fot. Paramount+)
Różne momenty miał w swojej historii "Star Trek: Discovery". Czy 5. i zarazem ostatni sezon, który można oglądać na SkyShowtime, sprawi, że będziemy go dobrze wspominać? Recenzujemy pierwsze odcinki bez spoilerów.
Różne momenty miał w swojej historii "Star Trek: Discovery". Czy 5. i zarazem ostatni sezon, który można oglądać na SkyShowtime, sprawi, że będziemy go dobrze wspominać? Recenzujemy pierwsze odcinki bez spoilerów.
Jeszcze tylko kilka tygodni i kolejny produkt spod marki "Star Treka" przejdzie do historii. Jak zapamiętamy "Star Trek: Discovery"? Z pewnością jako tytuł, od którego po latach niebytu zaczęło się odrodzenie kultowej marki w telewizji (między jego premierą a zakończeniem wcześniejszego "Enterprise" minęło 12 lat), ale też jako serial nierówny. Taki, w którym dobre pomysły i wciągające opowieści przeplatały się z efekciarskmi i męczącymi historiami, o których szybko zapominaliśmy. Gdzie w tym wszystkim miejsce dla 5. sezonu?
Star Trek: Discovery – o czym jest 5. sezon serialu?
Ostatnia odsłona serialu, którą w Polsce można oglądać na platformie SkyShowtime, powinna przynieść ulgę tym widzom, którzy czuli się przytłoczeni ciężarem gatunkowym poprzednich sezonów. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie po obejrzeniu przedpremierowo pierwszych czterech z dziesięciu odcinków, w których owszem, załoga Discovery znów znalazła się w centrum wydarzeń o kluczowym znaczeniu dla całej galaktyki, ale wszystko jest znacznie lżejsze niż dotychczas. Tak jakby śmiertelnie poważny dramat zastąpiono przygodą w stylu "Indiany Jonesa".
I to całkiem dosłownie, bo podobnie jak słynny archeolog w kapeluszu, również kapitan Michael Burnham (Sonequa Martin-Green) i jej ludzie ruszają tropem wielkiej tajemnicy zakopanej w przeszłości. No, właściwie to nie tyle zakopanej, co dryfującej w przestrzeni kosmicznej wraz z bardzo wiekowym statkiem. Te, jak wiadomo, mają tendencję do skrywania niebezpiecznych sekretów i właśnie taki się naszym bohaterom trafia. A wraz z nim zagrożenie, że jeśli wpadnie w niepowołane ręce, skutki mogą być katastrofalne. Co jest o tyle realne, że chrapkę na niego ma też para piekielnie sprytnych przestępców – Moll (Eve Harlow, "Nocny agent") i L'ak (Elias Toufexis, "The Expanse").
Załoga Discovery startuje więc w wyścigu, który przenosi ich z planety na planetę w poszukiwaniu wskazówek mających doprowadzić do odkrycia potężnej starożytnej mocy. A wszystko to w typowym dla serialu stylu. Główny wątek napędza cała masa akcji, wybuchów i pościgów, te zaś poprzetykane są osobistymi historiami poszczególnych członków załogi, które nie giną jednak w ogólnym rozgardiaszu.
Star Trek: Discovery w 5. sezonie zaskakuje swoim luzem
Zresztą słowo to nie do końca tu pasujące, bo o ile użyłbym go bez wahania w opisaniu zwłaszcza dwóch poprzednich sezonów, o tyle w finałowej serii "Star Trek: Discovery" wydaje się znacznie mniej chaotyczny niż zwykle. Jasne, wciąż mamy do czynienia z charakterystyczną dla serialu długą fabułą rozciągającą się na cały sezon, ale tej towarzyszą nakreślone wyraźniej niż dotąd pojedyncze historie, ułatwiające skupienie się na tym, co dzieje się tu i teraz.
Można zatem powiedzieć, że w "Discovery" zagościł dawno nieoglądany porządek, a jednocześnie serial zyskał niezbędny luz, co w efekcie przełożyło się na jego znacznie przyjemniejszy odbiór. Oglądając pierwsze odcinki, miałem wrażenie, jakby ktoś wreszcie wpuścił tu trochę świeżego powietrza i wszystkim wyszło to na dobre. Scenarzystom, którzy świetnie odnaleźli się w przygodowej konwencji, widzom zmęczonym mroczną i duszną atmosferą poprzednich sezonów, a także bohaterom mogącym trochę odetchnąć od nieustannego życia na krawędzi zagłady.
Po tych ostatnich widać szczególnie wyraźnie, że odrobina ulgi i lekki reset były im potrzebne. Praktycznie każda z istotnych postaci wraca bowiem w tym sezonie z nową energią, wnosząc do opowieści coś od siebie. I nie przeszkadzało mi nawet, że w większości przypadków były to kwestie rodem z opery mydlanej, w rodzaju rozterek Michael dotyczących jej chwilowo "zawieszonego" związku z Bookiem (Davida Ajala) czy prób odnalezienia się Saru (Doug Jones) pośród przeszkód stojących na drodze jego relacji z T'Riną (Tara Rosling).
Bez obaw jednak, nie tylko tym "Discovery" żyje. Oprócz spraw sercowych będą także te ściślej powiązane z misją, a konkretnie z jej dowodzeniem, w którym to punkcie Michael skonfrontuje się z Raynerem (Callum Keith Rennie, "Battlestar Galactica") – innym federacyjnym kapitanem, którego podejście i metody okażą się skrajnie różne od tych stosowanych przez naszą bohaterkę. Proste przeciwieństwo, ale efekt jest więcej niż udany, wprowadzając do serialu sporo nowej dynamiki, którą czuć tu na każdym kroku.
Star Trek: Discovery sięga w przeszłość i pędzi naprzód
Osiągnięcie takiego efektu było jednak możliwe przede wszystkim dzięki dobremu pomysłowi wyjściowemu na sezon, który zasadza się na motywie zaczerpniętym wprost z jednego z bardziej pamiętnych odcinków innej startrekowej serii. Której i o co dokładnie chodzi, nie zdradzam, w razie gdybyście jeszcze nie widzieli premiery. Mogę ujawnić tyle, że idea pasuje wprost idealnie zarówno do całego uniwersum, jak i do "Star Trek: Discovery" w szczególności, czyniąc ten sezon na pewno najciekawiej zapowiadającym się od lat.
Samo sięgnięcie do przeszłości serii to jednak nie wszystko. Za dużo już znamy przykładów źle ukierunkowanej nostalgii prowadzącej do pustego fanserwisu, żeby ekscytować się każdym rzucanym nam przez twórców nawiązaniem. To jednak nie ten przypadek. Tutaj klasyczny motyw rozwijany jest w naturalny sposób, bo twórcy czynią go fundamentem większej historii, nie tylko jej ozdobnikiem. Zaczynamy zatem od kroku w tył, a potem akcja już szybko rusza naprzód, z każdą godziną nabierając jeszcze większego rozpędu i jakości – dość powiedzieć, że ostatni z oglądanych przeze mnie odcinków to najlepsze, co widziałem w "Star Trek: Discovery" od dobrych paru lat.
Czy w takim razie można już ze względnym spokojem stwierdzić, że Discovery i jego załogę czeka udane zejście do doku? Tak daleko bym mimo wszystko jeszcze nie sięgał, pamiętając choćby o tym, że informacja o zakończeniu serialu po 5. sezonie spadła na twórców i ekipę niespodziewanie. Mieli oni jednak otrzymać możliwość właściwego domknięcia historii, żeby nie zostawić widzów w zawieszeniu, więc liczę na to, że nie zawiedli.
Wierząc, że tak będzie, póki co nie mam natomiast większych powodów do narzekań. Powrót "Star Trek: Discovery" można zaliczyć do udanych – w pierwszych odcinkach finałowego sezonu zgadza się właściwie wszystko, od historii, przez rozwój postaci (za wyjątkiem drugoplanowej załogi, której rozbudowanych wątków się już chyba nie doczekamy), po wypakowaną efektami i świetnie się prezentującą akcję. Jeśli uda się dolecieć w tym stylu do samego końca, będę ukontentowany i w spokoju zaczekam na to, co dalej będzie się działo w uniwersum.