"Dżentelmeni" mają wszystko, co trzeba, aby fani Guya Ritchiego byli wniebowzięci – recenzja serialu
Karol Urbański
7 marca 2024, 09:01
"Dżentelmeni" (Fot. Netflix)
"Dżentelmeni" to serial Netfliksa na podstawie głośnego filmu Guya Ritchiego z 2019 roku. Czy odcinkowa wersja komedii kryminalnej to godny spadkobierca hitu? Sprawdźcie naszą recenzję.
"Dżentelmeni" to serial Netfliksa na podstawie głośnego filmu Guya Ritchiego z 2019 roku. Czy odcinkowa wersja komedii kryminalnej to godny spadkobierca hitu? Sprawdźcie naszą recenzję.
Możecie pamiętać, że niejaki Fletcher z oryginalnych "Dżentelmenów" – grany przez Hugh Granta wścibski dziennikarz i zarazem narrator opowieści – usiłował zamienić przebieg wydarzeń tamtego filmu w scenariusz potencjalnego hitu kinowego. W jednym ze swoich barwnych metafilmowych monologów zwrócił się w stronę producenta, a tym samym widowni zebranej przed ekranami, i śmiało stwierdził, że projekt potrzebuje jednego – sequela. Cóż, niespełna pięć lat po premierze filmu, w miejsce sequela "Dżentelmeni" doczekali się luźnego telewizyjnego spin-offu. Fletcher trochę się pomylił, ale kombinował dobrze.
Dżentelmeni – o czym jest serial? Jak ma się do filmu?
Film "Dżentelmeni" – w domyśle ostatni "Guy Ritchie w starym dobrym wydaniu" – ustępuje dziś serialowi "Dżentelmeni", w którym twórca kultowych brytyjskich komedii gangsterskich przekłada swój charakterystyczny styl na potrzeby innego medium. Z pomocą przychodzi mu Netflix, do którego oferty właśnie trafił ośmioodcinkowy 1. sezon (widziałem przedpremierowo całość) telewizyjnej wariacji kinowego hitu z 2019 roku. Może i oryginalni "Dżentelmeni" mogliby dostać sequel, ale wydaje się, że ci, którzy zachwycali się oryginałem, przy serialu też powinni bawić się dobrze.
By streścić fabułę "Dżentelmenów" serialowych, warto w dużym skrócie przypomnieć zasady gry "Dżentelmenów" filmowych. Otóż niejaki Mickey (Matthew McConaughey, który nie powraca, gdyż serial to de facto adaptacja filmu) prowadził swą nielegalną działalność narkotykową na terenie rezydencji dwunastu brytyjskich lordów. W zamian za użytkowanie (podziemnej) przestrzeni ich rozległych włości biznesmen dzielił się z książętami częścią zysków. Deal był korzystny dla obu stron, bo Mickey miał gwarancję poufności, a lordowie kasę na przeciekające dachy pałaców, kolekcje wytrawnych win czy inne rzeczy, które kupują arystokraci podupadających rodów.
To właśnie losy jednego z takich rodów śledzimy w serialu Netfliksa. Kiedy umiera nestor, rodzinny majątek, a wraz z nim cała tajemna wiedza przechodzi w ręce jednego z potomków. Spadkiem nie zostaje obdarowany jednak najstarszy syn – uzależniony od koksu i pod każdym względem problematyczny Freddy (Daniel Ings, "The Crown") – lecz jego młodszy i zdecydowanie bardziej ogarnięty brat, Eddie (Theo James, "Biały Lotos"). Naturalnym odruchem jest dla niego wycofanie się z całej operacji, jednak z czasem okazuje się, że wyjście wcale nie będzie takie proste.
Dżentelmeni – Guy Ritchie tym razem w wersji serialowej
Wyjście prowadzi Eddiego przez zakamarki przestępczego półświatka brytyjskiego, w którym roi się od wszelkiej maści szajbusów i pomyleńców godnych najlepszych przykładów z filmografii twórcy "Rock'N'Rolli". Protagonista ma to szczęście w nieszczęściu, że przez gabinet osobliwości Guya Ritchiego przeprowadza go Susie Glass (Kaya Scodelario, "Skins") – osoba bezpośrednio zarządzająca przedsięwzięciem pod nieobecność swojego ojca, znajdującego się w więzieniu. Razem przyjdzie im zmierzyć się z kłopotami w duchu "komu najlepiej opchnąć interes?", "jakim cudem ten ktoś wie o interesie?" i "w jaki sposób najlepiej się go w związku z tym pozbyć?".
"Dżentelmenów" skonstruowano w taki sposób, by każdy z ośmiu odcinków przedstawił nam nieco inne oblicze narkotykowego imperium à la postbrexitowe UK. Kiedy nie poznajemy potencjalnych nabywców jednej dwunastej przemysłu Glassów (tu m.in. Giancarlo Esposito jako kolejny zimnokrwisty wariant Gusa Fringa z "Breaking Bad"), przemierzamy przez krajobraz działalności konkurencyjnej, jak choćby gangu świętoszkowatych liverpoolczyków czy ferajny cyganów Romów, których setki kuzynów poważnie naprzykrzają się naszej książęcej mości. Do tego wszystkiego dochodzą również bolączki rodzinne, no bo cóż może zrobić Eddie, kiedy brat wkopuje się w kilkumilionowy dług.
Choć scenariusz ma jasno określoną główną oś fabularną (Eddie chce opuścić narkotykowy biznes), serial pozostaje intrygująco wielowątkowy (Eddie nie może opuścić narkotykowego biznesu z powodów A, B, C itd.). I kiedy wszystko wskazuje na to, że ciągłe nawarstwianie historii pobocznych – wzorem klasyków Ritchiego – odnajdzie katartyczne spełnienie w wielkim finale, ostatni odcinek nie wywiązuje się ze złożonych wcześniej obietnic. Chciałoby się, by każdy z problemów brawurowo eksplodował na finiszu, tymczasem większość nich to jedynie malutkie wybuchy gdzieś tam w tle.
Można wobec tego patrzeć na serialowych "Dżentelmenów" jak na tytuł dość wstrzemięźliwy, wciąż testujący widownię i niewykładający wszystkich kart na stół przy pierwszym posiedzeniu. Znaków rozpoznawczych twórczości Ritchiego bynajmniej tu nie brakuje (szybkie i ironiczne wymiany zdań, ekspresyjny montaż, czarny humor czy postmodernistyczne mazanie po ekranie są tu obecne), ale starzy wyjadacze porachunków i innych przekrętów Brytyjczyka mogą czuć się odrobinę rozczarowani. Choć Ritchie bezpośrednio pracował tylko nad dwoma pierwszymi odcinkami, pozostali filmowcy i scenarzyści robią użytek z jego autorskich walorów.
Dżentelmeni – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Dżentelmeni najciekawsi są wtedy, gdy poziom groteski podkręcany jest do poziomu styku "Downton Abbey" i "Peaky Blinders". Dla Ritchiego i ekipy (wśród najważniejszych twórców m.in. Matthew Read z "Happy Valley" czy stały współpracownik autora, Marn Davies) tak skrajne elementy, jak posh i cockney pasują do siebie niczym uwielbiany przez Brytyjczyków mariaż mleka i herbaty. Wystarczy wspomnieć sceny z barczystymi gangusami w XV-wiecznych pałacach czy Vinniego Jonesa ("Przekręt") obsadzonego w roli potulnego zarządcy, który bardziej niż bieganie z karabinem ceni sobie opiekę nad bezpańskimi zwierzętami.
Oprócz tego, że w serialu znajdziemy echa takich hitów jak "Sukcesja" czy wspomniane "Downton Abbey" w wersji 18+, na "Dżentelmenów" można też spojrzeć w kontekście frapującej wariacji "Ojca chrzestnego". To w końcu opowieść o dochodzeniu do władzy i oswajaniu się z nią wewnątrz dynamiki rodziny, ze szczególnym naciskiem na relację między dwoma braćmi – doświadczonym żołnierzem (Eddie pracuje dla ONZ) i niepoprawnym imprezowiczem, którego imię dziwnym trafem podobne jest do "Fredo". Pomimo tego, że starszy brat z czasem ginie w gąszczu postaci drugoplanowych, ich stosunki stanowią jeden z ciekawszych wątków.
Osobną wartością serialu jest aspekt, który wyróżniał film, na podstawie którego powstał projekt. Chodzi o casting, przy którym na polu komedii kryminalnych Ritchie rzadko kiedy się myli. Filmowi "Dżentelmeni" mieli może Granta, Jeremy'ego Stronga czy nawet Colina Farrella jako Trenera w kraciastych dresach, ale ci serialowi też mają się kim pochwalić. Podczas gdy James sprawdza się w roli brytyjskiego Bruce'a Wayne'a, furorę robi Ings, który swym komediowym wyczuciem czasu kradnie każdą scenę. Podobnie jak Michael Vu portretujący uroczego głupka Jimmy'ego czy występujący gościnnie Peter Serafinowicz ("The Tick").
Koniec końców serial daje się poznać jako godny spadkobierca ostatniego "Ritchiego w starym dobrym wydaniu". Serialowi "Dżentelmeni" nie są może tak brawurowi jak ci z kina, a w konkursie kreatywnych bluzgów odpadliby w przedbiegach, niemniej to propozycja, która powinna dostarczyć wam sporo frajdy. Sequela się nie doczekaliśmy, ale spin-off powinien na razie wystarczyć.