"Ted" to komedia, która najpierw was rozbawi, a potem rozczuli – recenzja serialu o wulgarnym misiu
Karol Urbański
22 lutego 2024, 16:32
"Ted" (Fot. Peacock)
Od dziś na platformie SkyShowtime możecie obejrzeć trzy pierwsze odcinki serialu "Ted" – odcinkowego prequela serii filmów, za którą odpowiada Seth MacFarlane. Sprawdźcie, czy warto oglądać.
Od dziś na platformie SkyShowtime możecie obejrzeć trzy pierwsze odcinki serialu "Ted" – odcinkowego prequela serii filmów, za którą odpowiada Seth MacFarlane. Sprawdźcie, czy warto oglądać.
Na fali spin-offów, prequeli i rebootów seriali, które zachwyciły widownię X lat temu, powraca jeszcze jeden tytuł. Tym razem taki, którego chyba nikt się nie spodziewał. Oto "Ted", siedmioodcinkowy sitcom o wulgarnym misiu, który wziął swój początek w filmie Seth MacFarlane'a z 2012 roku i jego kontynuacji sprzed dziewięciu lat. Choć oba projekty zarobiły krocie (łącznie ponad 750 mln dochodów w globalnej kasie), franczyza została zapomniana na lata. Aż do teraz. Czy warto było sobie o niej przypominać? Sprawdźmy, bo trzy pierwsze odcinki właśnie trafiły na SkyShowtime.
Ted – o czym jest serial? Jak łączy się z filmami?
Filmy, za którymi stoi twórca "Family Guya", operowały humorem doskonale znanym widzom animacji – wypełnionym mocnymi żartami, odniesieniami do popkultury, kreskówkowym absurdem czy sprośnymi gagami. Choć sitcom – jak przystało na MacFarlane'a – w dużym stopniu podąża tą samą drogą, serialowy "Ted" ma do zaoferowania coś więcej niż tylko nowy zestaw dowcipów. Oprócz wytycznych wymienionych powyżej jest tutaj też sporo bijącego serducha – i to nie tylko dzięki pluszowemu misiowi powołanemu do życia przez bliżej nieokreślony cud.
Ted to bowiem pod wieloma względami klasyczny amerykański family sitcom. No okej, o tyle, o ile "klasyczny" pasuje do MacFarlane'a, który powraca tu zarówno jako głos tytułowego bohatera, jak i twórca serialu. O gatunkowym rodowodzie Teda świadczy zresztą sam czas akcji – sitcomowa mekka, jaką były lata 90. Fabuła zabiera nas na przedmieścia niewielkiego miasta nieopodal Bostonu. Od czasu gdy Ted stał się światową sensacją, minęło już kilka lat i – jak donosi Ian McKellen ("Władca Pierścieni") pełniący funkcję narratora – nikogo to już nie obchodzi.
Podczas gdy Ted radośnie zbija bąki przed telewizorem, John (Max Burkholder, "Parenthood", który wciela się w szesnastoletnią wersję Marka Wahlberga) musi mierzyć się z wyzwaniami, jakie szkoła ma dla najntisowego nerda – okolicznym łobuzem, kraszem, który nie wie o jego istnieniu, czy dotkliwym brakiem przyjaciół. Ten ostatni aspekt w życiu Johna na szczęście wypełnia Ted, a my przyglądamy się ich mniej lub bardziej osobliwym perypetiom. Już w pierwszym odcinku temperamentny misiek ląduje wraz ze swym kompanem w szkole, a to tylko początek przygód.
Ted to klasyczny sitcom, który wyróżnia czarny humor
Wzorem złotej księgi zasad sitcomu każdy odcinek poświęcony jest innej historii i z pozostałymi nie wiąże go nic szczególnego. Z jednej strony czyni to "Teda" czymś w rodzaju młodszego – i nieco mniej obcesowego – brata "Family Guya" w wersji live action. Z drugiej jednak to taki niezobowiązujący comfort show, który idealnie nadaje się do relaksacyjnego seansu komediowego na koniec dnia. Paradoksalnie sprzyjać może temu również nietypowa długość odcinków. Na przekór tradycji te nie kończą się po 20 minutach i zwykle trwają jeszcze przez jakieś co najmniej kilkanaście.
Choć odcinki mają tendencję do dłużenia się, dzięki metrażowi MacFarlane sprawnie wprowadza do fabuły pozostałych członków rodziny Johna – jego nieco dysfunkcyjnych rodziców Susan (Alanna Ubach, "Euforia") i Matty'ego (Scott Grimes, "Kompania braci") oraz ultraliberalną kuzynkę Blaire (Giorgia Whigham, "Punisher"). Ci nie służą wyłącznie barwnemu tłu scen obiadowych, lecz stają się pełnoprawnymi bohaterami, którzy doczekują się rozwinięć ich poszczególnych wątków.
Można mieć pretensje, że nie każdy z nich doczekał się pełnowymiarowej charakterystyki (rozkochany w teoriach spiskowych ojciec weteran zbyt często popada w typową macfarlane'owską farsę), ale w serialu znalazło się wystarczająco dużo rozczulających momentów z udziałem bohaterów drugiego planu. Szczególnie rozkoszny jest odcinek, w którym Susan próbuje po latach wrócić do wymarzonej profesji nauczycielki, albo te sceny, w których lepiej poznajemy skrywającą kilka sekretów Blaire.
Najsłabiej wypada natomiast – poniekąd ograniczony zdziecinniałym występem Wahlberga – Burkholder. I to bynajmniej nie z powodu aktorskiego niedbalstwa. Młody aktor ma doskonałą ekranową chemię z MacFarlane'em (biorąc pod uwagę fakt, iż w rzeczywistości pluszowe misie nie ożywają, jest to spory komplement) i wymyśla sobie Johna na nowo, ale serial nie wynagradza go wystarczającą ilością ciekawych wątków. W pewnym stopniu zmienia to finał sezonu, w którym bohater orientuje się, że jest ostatnim prawiczkiem w swej klasie, ale lekkie zaniedbanie z tej strony pozostawia niedosyt.
Ted – czy warto oglądać serial twórcy Family Guya?
Ted to przy tym wszystkim również nostalgiczna wędrówka w lata 90. Ten aspekt serialu nie przejawia się wyłącznie w prostej sitcomowej formie, jaką obrał MacFarlane. Wzorem swych poprzednich dzieł twórca "Family Guya" nie mógł powstrzymać się przed wypakowaniem "Teda" rozmaitymi odniesieniami do najntisowej popkultury. Są tu oczywiście wspominki o epokowych gigantach pokroju "Aladyna", "Parku Jurajskiego" czy "Simpsonów", ale miejsca starczyło też dla nawiązań mniej oczywistych takich jak teleturniej "The Price Is Right" czy plakatu z Lori Loughlin, który staje się obiektem nocnych westchnień Johna.
Swoistych easter eggów doczekują się również same filmy MacFarlane'a, tj. obie części "Teda", które serial wspomina na tyle ostrożnie, by nie popaść w samozachwyt. W końcu po kinowych hitach sitcom odziedziczył nie tylko intrygujący koncept, ale również wulgarny humor, który spowodował, że "Ted" z 2012 roku stał się drugą najbardziej dochodową komedią o kategorii wiekowej R w historii kina (sic!). Choć nawarstwienie bluzgów nie zawsze jest potrzebne, żarty w większości przypadków autentycznie bawią i nie sprawiają wrażenia wciśniętych do fabuły na siłę.
Na każde dziesięć trafionych gagów przypada jeden nieudany boomerski dowcip, którego ktoś zapomniał wykreślić ze scenariusza. Humor Teda to naturalnie pochodna zarówno filmów MacFarlane'a, jak i quasi-sitcomowej obrazoburczej tradycji "Family Guya". Jeśli zatem ten rodzaj komedii nigdy do was nie przemawiał, istnieje szansa, że prawdopodobnie nie macie czego tu szukać. Zadowoleni powinni być z kolei oponenci poprawności politycznej, gdyż Ted śmieje się z lewa i z prawa, a przy tym lubi wrzucić kij w mrowisko, już w pierwszej scenie obiadowej debatując o różnych rodzajach rasizmu.
Z serialu ostatecznie wychodzi coś na wzór intrygującej mieszanki "Cudownych lat" i "BoJacka Horsemana". MacFarlane potrzebował dwóch kasowych filmów, w tym jednego obrzydliwie złego, by zorientować się, że prosty sitcom był czymś, czego Ted naprawdę potrzebował. Jego najnowszy projekt stanowi ostateczny dowód na to, że to twórca, którego kreatywność rozkwita w telewizyjnej konwencji.
Pozostaje tylko pytanie, na jak długo mu jej starczy. W ciągu trzech dni od premiery "Ted" stał się najpopularniejszym tytułem oryginalnym w historii platformy Peacock, a fani już domagają się więcej. Czyżby Johna i Teda czekał podróż na studia? Jeśli tak, to chcę zamieszkać z nimi w akademiku.