Finałowe odcinki "The Crown" zadowolą króla, ale z widzami może być już gorzej – recenzja sezonu 6B
Mateusz Piesowicz
14 grudnia 2023, 17:28
"The Crown" (Fot. Netflix)
Po mocno krytykowanej pierwszej części 6. sezonu, "The Crown" miało w ostatnich odcinkach coś do udowodnienia. Trudno to jednak zrobić, gdy twórcom tak wyraźnie brakuje odwagi. Uwaga, będzie trochę historycznych spoilerów.
Po mocno krytykowanej pierwszej części 6. sezonu, "The Crown" miało w ostatnich odcinkach coś do udowodnienia. Trudno to jednak zrobić, gdy twórcom tak wyraźnie brakuje odwagi. Uwaga, będzie trochę historycznych spoilerów.
Bez duchów się co prawda nie obyło, ale jest lepiej. Tak w skrócie podsumowałbym składającą się z sześciu odcinków drugą część finałowego sezonu "The Crown", która w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki nie wywołała już we mnie ciarek żenady. Jest to niewątpliwie postęp, choć trudno uciec od myśli, że tak zasłużony tytuł zasługuje przy pożegnaniu na coś lepszego niż minimum przyzwoitości.
The Crown sezon 6B – o czym są ostatnie odcinki serialu?
Może jednak nie powinienem narzekać, w końcu widząc aktualną tendencję w formie twórców serialu, obawy o poziom ostatnich odcinków królewskiej sagi były jak najbardziej uzasadnione. Patrząc pod tym kątem, można zatem uznać sezon 6B za niewielki, ale wciąż krok naprzód. Inna sprawa, że wspominając w przyszłości o zaletach "The Crown", z pewnością nie będziemy wymieniać go w pierwszej kolejności. O ile w ogóle.
Przede wszystkim dlatego, że wprowadzające nas i brytyjską monarchię w XXI wiek odcinki trudno jakkolwiek zestawiać z tymi z wcześniejszych sezonów pod względem dramaturgii, wagi i zwyczajnych emocji. Jasne, z tych ostatnich akurat produkcja Netfliksa nigdy nie słynęła, jednak braki w nich potrafiono skutecznie maskować – a to odnajdywaniem ludzkich cech u głównej bohaterki, a to dobrze napisanym i charakternym drugim planem, a to wyrazistym tłem. Tym razem na każdym z tych pól "The Crown" jest po prostu słabsze.
I nie, nie przyjmuję tłumaczeń, że tak to wyglądało w rzeczywistości, więc nie ma się co czepiać. Sam Peter Morgan zdecydował o tym, żeby doprowadzić fabułę serialu tylko do 2005 roku, więc niech ponosi tej decyzji konsekwencje. A teraz widać wyraźnie, że była ona nie tyle niezrozumiała, co zwyczajnie tchórzliwa, służąc tylko i wyłącznie samemu twórcy, który uniknął w ten sposób wikłania się w jeszcze całkiem świeże dramaty i kontrowersje. Rączki czyste, król pewnie zadowolony, robota wykonana. I tylko widzowie znudzeni.
The Crown sezon 6B – królowa w cieniu Williama i Kate
Obstawiam bowiem, że nie będę jednym oglądającym, u którego dominującym odczuciem podczas seansu sezonu 6B było właśnie znużenie, towarzyszące mi właściwie bez względu na to, kto akurat był w centrum uwagi odcinka. Choć dziwnym trafem nasilające się wtedy, gdy ta skupiała się na najmłodszym pokoleniu bohaterów.
Podobnie jak w pierwszej, tak i w tej części sezonu królowa Elżbieta II (Imelda Staunton) ustąpiła ekranowego pierwszeństwa innym, w teorii bardziej ekscytującym postaciom. O ile jednak w przypadku Diany było to usprawiedliwione, o tyle z jej synem sprawa wygląda już gorzej. William (w tej roli debiutant Ed McVey) nie ma niestety grama magnetyzmu swojej matki i choć w otaczające go uwielbienie nastolatek można jeszcze serialowi od biedy uwierzyć, z czymkolwiek więcej jest problem.
Twórcy natomiast usilnie próbują nam to "więcej" wcisnąć, najpierw rozbudowując do rozmiarów odcinka niezasługujący na takie traktowanie konflikt Williama z Karolem (Dominic West), potem fundując nam jeszcze dłuższe schodzenie się księcia z Kate Middleton (kolejna debiutantka Meg Bellamy), wszystko uzupełniając relacjami następcy tronu z bratem, Harrym (i jeszcze jedna świeża twarz – Luther Ford), zgodnie z przewidywaniami zepchniętym na margines, choć i tak robiącym za czarną owcę. Całość jest poprawna, ale i do bólu nijaka, tak samo jak pozbawiony szczególnie wyrazistych cech jest sam William.
Ot, sympatyczny z niego młodzieniec, można mu współczuć śmierci matki i zrozumieć niechęć do towarzyszącego mu szumu, lecz serialowej historii nie ma z tego żadnej. Przygotowywany do przyszłej roli przez całe życie przyszły król nie zmaga się z tym samym, co przechodziła Elżbieta, więc towarzyszące mu rozterki są krótkie i mało zajmujące, co powinno skupiać naszą uwagę na romansie. Powinno, ale że ten rozgrywa się w temperaturze pokojowej, a do miana jego najbardziej interesującego aspektu urastają książęce ambicje matki Kate, Carole Middleton (Eve Best, "Ród smoka"), to nawet nie zaczyna się robić gorąco. Przyzwoitość na poziomie Hallmarka i nic ponadto.
The Crown czasem jeszcze przypomina o dobrych czasach
Przed utonięciem w pensjonarskim klimacie ratuje nas ostatecznie to, co w "The Crown" na ogół nigdy nie zawodziło, czyli starsza generacja bohaterów. Bo o tych twórcy na szczęście przypominają sobie przed końcem, poświęcając odcinek Małgorzacie (Lesley Manville) i wracając do znajomych dylematów Elżbiety. Tu wprawdzie również można serialowi co nieco zarzucić, wytykając, że nie ma do zaoferowania nic poza powtarzaniem już przerobionych tez, ale te o dziwo nieźle się sprawdzają.
Odcinki z królową po raz kolejny zmagającą się z kryzysem monarchii, tym razem rozpalonym przez niespotykaną popularność premiera Tony'ego Blaira (Bertie Carvel), i znów walczącą z poczuciem obowiązku, a także z jej siostrą wspominającą dawne czasy są więc zdecydowanie najjaśniejszymi punktami tego sezonu. Pokazuje to, że twórcy "The Crown" najlepiej radzą sobie na terytoriach, które dobrze znają. I w porządku, zwłaszcza że aktorsko stara gwardia radzi sobie wyśmienicie, a oglądanie ich to czysta przyjemność. Jest w tym jednak również coś symptomatycznego i niekoniecznie dobrze o serialu świadczącego.
The Crown kończy się wygodnie i bez ryzyka
A chodzi mi mianowicie o towarzyszące mu w tym sezonie (w poprzednim zresztą też) zawsze i wszędzie poczucie bezpieczeństwa i nadmiernej ostrożności. Widoczne zarówno w powtarzających się motywach dotyczących starszych postaci, jak i stawianiu na te najmniej kontrowersyjne czy wręcz jakichkolwiek kontrowersji pozbawione oblicza nowych bohaterów. Czy w efekcie można już mówić o agitce na rzecz rodziny królewskiej? Pod wieloma względami tak i szkoda, że "The Crown" kończy właśnie w taki sposób, choć o zaskoczeniu raczej nie ma mowy.
Nie trzeba wszak było śledzić serialu nie wiadomo jak uważnie, żeby zauważyć, jak z biegiem czasu stopniowo zmieniało się w nim twórcze podejście do brytyjskiej monarchii. Ewoluując od obrazu pełnego uznania, ale i przynajmniej powierzchownie oddanej sprawiedliwości, jaki rysował się w pierwszych sezonach, do w stu procentach wybielonego portretu z ostatnich, jasno dawano nam do zrozumienia, w jakim kierunku podążamy. Nie, nie jestem naiwny i nie spodziewałem się surowego rozliczenia z arystokratycznym systemem. Liczyłem jednak na rzucenie na niego chociaż cienia wątpliwości.
Tu się go jednak nie doczekaliśmy, w zamian dostając za to kończący całość uroczy obrazek ze ślubu Karola i Camilli (Olivia Williams). Na tyle już odległy, że o żadnym ryzyku nie mogło być mowy, zwłaszcza że w międzyczasie sam główny zainteresowany zdążył zasiąść na tronie. Czemu by zatem nie połechtać jego ego jeszcze odrobinę, przy okazji pomijając każdy trudniejszy temat z ostatnich kilkunastu lat? Wilk syty i owca cała. A że rykoszetem oberwała główna bohaterka, której zostało tylko zaplanować własny pogrzeb? Jak wiadomo, to nie poświęcenie, lecz zaszczyt. Jako widzowie mamy jednak prawo go nie czuć.