"Bukmacher" stawia na mało ryzykowny zakład – recenzja serialu HBO Max od twórcy "Dwóch i pół"
Mateusz Piesowicz
1 grudnia 2023, 16:43
"Bukmacher" (Fot. Max)
Jeśli bawicie się w bukmacherkę, to wiecie, że obstawianie zakładów potrafi być emocjonujące, zwłaszcza gdy w grę wchodzą duże stawki. Czy serialowy "Bukmacher" takie oferuje?
Jeśli bawicie się w bukmacherkę, to wiecie, że obstawianie zakładów potrafi być emocjonujące, zwłaszcza gdy w grę wchodzą duże stawki. Czy serialowy "Bukmacher" takie oferuje?
Czy serial, którego twórca ma na koncie takie tytuły jak m.in. "Dwóch i pół", "Teoria wielkiego podrywu" i "The Kominsky Method", jest skazany na sukces? Historia pokazuje, że niekoniecznie, bo nawet takim gigantom w branży jak Chuck Lorre zdarzają się wpadki. Nie mam co prawda pewności, że "Bukmacher" właśnie taką będzie, ale opierając się na pierwszych odcinkach, obstawiałbym, że jest to całkiem prawdopodobne.
Bukmacher – o czym jest serial platformy HBO Max?
Wątpliwości budzi we mnie jedynie to, że serial, który Lorre stworzył razem z Nickiem Bakayem ("Diabli nadali", "Mamuśka"), reprezentuje ten rodzaj prostej telewizyjnej rozrywki, który ma i zawsze będzie miał swoich wiernych fanów. Nie zrozumcie mnie źle, nie zamierzam tu nikogo piętnować. Stwierdzam jedynie fakt, bo "Bukmacher" to rzecz, jakich było już na małym ekranie bez liku, jedynie pozująca na produkcję nieco bardziej elitarną, niż jest w rzeczywistości.
A bierze się to stąd, że zamiast tradycyjnego sitcomu mamy osadzoną w świecie hazardu sportowego historię, na pierwszy rzut oka mogącą przypominać kręcących się w pokrewnych rejonach "Graczy". To jednak tylko pozory. Serial z Dwayne'em Johnsonem, bynajmniej nienależący do szczególnie wyszukanych, to wciąż półka wyżej, o czym przekonałem się dość boleśnie przy bliższym kontakcie z "Bukmacherem" (pierwsze dwa odcinki są już dostępne na HBO Max).
Głównym bohaterem serialu jest Danny (w tej roli Sebastian Manisalco, stand-uper i aktor znany z drugoplanowych ról m.in. w filmach "Green Book" i "Irlandczyk"), przedstawiciel tytułowej profesji, na którego codzienność składają się na przemian przyjmowanie zakładów od tych klientów, którzy jeszcze nie narobili sobie długów i ściganie tych pozostałych. W drugim zajęciu wspomaga go Ray (Omar J. Dorsey, "Queen Sugar"), były futbolista, który samą posturą przekonuje niezdecydowanych, a jeśli ta nie wystarcza, zawsze może użyć bardziej dosłownych argumentów.
Cała fabuła premierowych odcinków opiera się na perypetiach wspomnianego duetu podczas odwiedzin u kolejnych dłużników. A tym, jak nietrudno się domyślić, najczęściej towarzyszą problemy. Zarówno te drobne, jak i bardziej skomplikowane, które sprawiają, że pod koniec drugiego odcinka mamy już coś na kształt przewodniego wątku, aczkolwiek niemającego za wiele wspólnego z bukmacherką. Dodajmy do tego kłopoty Danny'ego z partnerką (Andrea Anders, "Ted Lasso") i zabawnego dilera trawki w osobie Hectora (Jorge Garcia, "Zagubieni"), a otrzymamy dość standardowy komediowy zestaw.
Bukmacher to prosta komedyjka i niewiele więcej
Jeżeli więc liczyliście na to, że oglądając "Bukmachera", zobaczycie kulisy brudnego biznesu, a w fabule nie zabraknie dramatów hazardzistów czy moralnej ambiwalencji związanej z postawą głównego bohatera, czeka was duże rozczarowanie. Jasne, wystarczyło zobaczyć zwiastun, żeby te wygórowane oczekiwania maksymalnie obniżyć, ale wciąż… pewne nadzieje na to, że serial nie pójdzie po linii najmniejszego oporu, można było mieć.
Rzeczywistość okazała się jednak nie tyle bolesna, co po prostu bardzo zwyczajna. Twórcy nie wykazują bowiem ani grama zainteresowania czymkolwiek, co mogłoby w ich serialu uchodzić za niestandardowe czy pogłębione, obierając zawsze tanie i bezpieczne rozwiązania. Ba, jeśli nawet zdarzy im się dotknąć poważnego tematu, to zbywają go marną czarną komedią i przechodzą dalej jakby nigdy nic.
Zmarnowaną szansę na coś lepszego da się jednak przeżyć, bo i brak twórczej ambicji niekoniecznie musi się wiązać z automatyczną porażką serialu. Znacznie trudniej przyjąć to, że za nim ciągnie się scenariuszowe lenistwo, które doskwiera już o wiele bardziej, czyniąc "Bukmachera" nudnym i mdłym. Co widać najlepiej po kierunku, w jakim zmierza fabuła, która szybko porzuca zajęcie swojego bohatera na rzecz banalnej kryminalnej intrygi.
Bukmacher jest pod każdym względem archaiczny
Efekt tego taki, że dostajemy komedię, która nie śmieszy i dramat, w którym brakuje choćby szczypty emocji. A to wszystko w bardzo archaicznym wydaniu przywołującym na myśl przestarzały sitcom. Nie tylko pod względem humoru, choć ten mieści się na skali między stereotypowo żenującym (żart o "śmierdzących" pieniądzach) a schematycznie obraźliwym ("żart" o transpłciowości). Klimat telewizyjnych lat 90. w najgorszym ujęciu w pełni, a to tylko pierwsze pięć minut.
Nie ratują serialu również jego bohaterowie, dokładnie tak samo nijacy jak on sam. Danny i Ray nie są ani sympatyczni, ani antypatyczni. Oni tylko są. Serio, po dwóch odcinkach trudno wymienić choćby jedną charakterystyczną cechę każdego, może poza tym, że mają problemy z pieniędzmi. Ale te dotyczą tu dosłownie każdego, więc ciężko uznać to za wyróżnik. Może przywiązanie Raya do babci, może relacja Danny'ego z synem jego partnerki – to jednak przypomina doszukiwanie się oznak życia na kompletnym ugorze.
Bukmacher – czy warto oglądać serial HBO Max?
Biorąc to wszystko pod uwagę, przestaję się dziwić, że twórcy już w zapowiedzi chwalili się gościnnym występem, choć te zwykle są niespodziankami. Bo Charlie Sheen w roli samego siebie to rzeczywiście największa atrakcja pierwszych odcinków, mimo że i tu wyszło kompletnie bez polotu. To samo można zresztą powiedzieć o pojawieniu się innych znanych twarzy (niektórych trudnych do rozpoznania, ale fani "Dwóch i pół" nie powinni mieć problemów), na których zatrudnieniu inwencja twórcza się zakończyła.
Brak tejże w "Bukmacherze" wciąż nie musi oznaczać, że serial nie odnajdzie swojej widowni, ale na ten moment odnoszę wrażenie, że rzecz to bardziej dla twórców, którzy mieli okazję zebrać ponownie starych znajomych w jednym miejscu, niż dla odbiorców. Ci zostali z płytką komedią będącą jeszcze jednym dowodem na to, że produkcje wydane pod szyldem Max nie mają wiele wspólnego z jakością, z jaką przez lata kojarzyło się HBO. Nie postawiłbym złamanego grosza na to, że coś się w tej kwestii zmieni.