"Glee" (4×13): Królowa wróciła!
Marta Rosenblatt
11 lutego 2013, 21:02
Zapomnijcie o wszystkich moich wcześniejszych radach dla Ryana Murphy'ego. Po prostu w miejsce nowych postaci wystarczy dać Santanę Lopez.
Zapomnijcie o wszystkich moich wcześniejszych radach dla Ryana Murphy'ego. Po prostu w miejsce nowych postaci wystarczy dać Santanę Lopez.
Zapewne jak wszyscy wielbiciele Santany liczyłam, że "Diva" będzie jednym wielkim Naya Rivera Show. Niestety, scenarzyści zrobili nam psikusa i zamiast popisu Nayi na główny plan wysunął się absurdalny wątek zauroczenia Tiny. Mało tego, RIB postarali się o równie alogiczny wątek do pary. Jednakże zacznijmy od początku, czyli od Limy.
A w Limie Finn Schuster z pomocą Emmy zorganizował Diva Week. Fajnie było znów widzieć Emmę, niefajnie było znów patrzeć na Finna nauczyciela. Ta postać jest tak denna, że już chyba nic jej nie pomoże. Na pewno nie zabawianie się w Willa. Pocałowanie Emmy może samo w sobie jak na standardy "Glee" nie było dziwne (czy ktoś jeszcze pamięta, jak Rachel zakochała się w Willu?), gdyby tylko było ukazane w komediowej konwencji. Czy Finn i Emma kogoś bawią? Nie sądzę.
Sam "Tydzień Diw" nie byłby zły (nawiązanie do pierwszosezonowego Diva-Off), gdyby był tłem dla jakiegoś sensownego wątku. W pierwszej serii mieliśmy świetny pojedynek Rachel kontra Kurt z naprawdę nieźle napisaną historią w tle. A co mieliśmy w odcinku "Diva"? Kuriozalne zauroczenie Tiny. Zgoda, miłość nie wybiera, zauroczenia często bywają beznadziejne. Jednak całość jest tak fatalnie poprowadzona, że pierwszą myślą podczas oglądania T. i B. jest – przewinąć to cholerstwo. Apogeum bezsensowności była scena, w której Tina usiadła okrakiem na Blainie. Okropieństwo. Domagałam się więcej miejsca w scenariuszu dla Tiny, ale zagospodarowanego z głową.
Na całe szczęście do Ohio zawitała Santana. Prawdę mówiąc, kiedy pogodziłam się już z rozpadem Brittany, RIB jak na złość dają nam powody, by sądzić, że to jeszcze nie koniec. San przybyła, aby pokazać, kto rządzi na scenie i poza nią. Dobrze, że przyjechała walczyć o Britt, ale zdecydowanie wolę ją bez B. w Nowym Jorku niż w Limie z B. Co nie zmienia faktu, że ostatnia scena dziewczyn złamała moje serce na milion kawałków i po cichu będę liczyć na zejście się tej pary. Z drugiej jednak strony ciekawie byłoby zobaczyć Santanę w relacji z kimś innym. Tak na marginesie – czy naprawdę taka dziewczyna jak S. musiała posuwać się do postępu, aby kogoś zdobyć? Swoją drogą opis idealnej dziewczyny to majstersztyk ("out and proud, lipstick loving, AfterEllen-reading girlfriend"). Stare dobre czasy, kiedy "Glee" było pełne takich smaczków.
Abstrahując od tego, z kim będzie S., moje życzenie spełniło się: w końcu mamy pannę Lopez w Nowym Jorku. Nie spodziewałam się, że wprowadzi się akurat do Berry i Hummela, niemniej jednak jestem ciekawa co z tego wniknie. Skoro mówimy już o Nowym Jorku…
W "mieście, które nigdy nie śpi" znów mieliśmy starą nieznośną Rachel z McKinley High. A raczej starą nieznośną Rachel z Limy podniesioną do sześcianu. Chwila, kiedy Kurt nie wytrzyma, musiała nadejść, nie sądziłam jednak, że nastąpi ona tak szybko. Fajne nawiązanie do Defying Gravity. Tym razem Kurt nie musiał celowo psuć swojego występu. Utarł nosa Rach i zmiótł jej pewność siebie w drobny mak. Całość zakończona uroczą scenką Hummelberry. Czy R. coś zrozumiała? Przekonamy się w najbliższym czasie.
Na deser piosenki.
"Diva" – prawdę mówiąc, ani mnie ten występ ziębi, ani grzeje. Muzycznie wygrała Unique. Sam występ bez szału, jedynym fajnym akcentem był Blaine. Natomiast nie mam pojęcia, co u licha wśród diw robiła Marley? Przecież to antydiwa. Czy naprawdę scenarzyści muszą wciskać tę postać na siłę?
"Don't Stop Me Now" – porywać się na Freddiego Mercury'ego to szaleństwo. Darren nie ma oszałamiającego głosu. Ale jestem pewna, że jego fankom w ogóle to nie przeszkadza i były zachwycone wstępem, czytaj – Darrenem Crissem w czarnej skórze.
"Nutbush City Limits" – gdybym była obiektywna, napisałabym analogiczny tekst – "porywać się na Tinę Turner to szaleństwo" – ale nie jestem. To był po prostu "the greatest moment in show business history". Czy tylko ja podczas oglądania występu wyglądałam jak Ryer?
"Make No Mistake, She's Mine" – nie mam pojęcia, co stało się scenarzystom – czyżby nagle postanowili wyrobić jakąś normę? Nie zastanawiajmy się jednak dlaczego, Naya ma świetny głos. Ów głos całkiem nieźle brzmi ze słodką boysbandową barwą Chorda. Świetny emocjonalny duet. Świetna sukienka San. Amen.
"Bring Him Home" – Rachel i Kurt w swoim żywiole. Rach przerysowana do granic śmieszności. W przypadku tej dwójki musicalowe numery to strzał w dziesiątkę. Czekam na "Funny Girl".
"Hung Up" – jestem na nie. Lubię głos Tiny, ale tu niestety nie pasował. Madonna wokalnie nigdy nie prezentowała niczego wielkiego, ale akurat w piosence disco to się sprawdziło. Biedna Jenna nie ma szczęścia.
"Girl on Fire" – Alicia Keys to świetna wokalistka, zaśpiewać równie dobrze co ona to naprawdę sztuka. Nayi się udało. To idealna piosenka dla niej. Nic więcej nie napiszę, bo ogrom słodyczy, którą obdarowałam NR w tej recenzji zaczyna się robić nie do przełknięcia dla normalnych czytelników.
Podsumowując, wygląda na to, że był to idealny odcinek dla fanów Santany. Oczywiście, gdy pominiemy dwa niesmaczne wątki quasi-miłosne. Całość trudno nazwać dobrym odcinkiem. Co nie zmienia faktu, że czekam na "I Do". Miejmy nadzieję, że w tym tygodniu wypada czas komediowego "Glee" i scenarzyści oszczędzą nam smęcenia.