"Smash" (2×01-02): Stare problemy, nowe problemy
Marta Wawrzyn
10 lutego 2013, 16:51
"Smash" miał powrócić w tym sezonie mocniejszy, z nowym showrunnerem, lepszym scenariuszem i fajniejszymi bohaterami. Niestety, okazuje się, że tu już nawet laureatka Oscara, Jennifer Hudson, wiele nie pomoże.
"Smash" miał powrócić w tym sezonie mocniejszy, z nowym showrunnerem, lepszym scenariuszem i fajniejszymi bohaterami. Niestety, okazuje się, że tu już nawet laureatka Oscara, Jennifer Hudson, wiele nie pomoże.
Niemal równo rok temu zakochałam się w "Smash". Pilot wydał mi się magiczny – nie tylko świetnie brzmiał, ale i posiadał urok starych filmów. Dobre pierwsze wrażenie bardzo szybko zostało zepsute i pod koniec sezonu pozostało już tylko śmiać się razem z Amerykanami z coraz bardziej tanich i sztamowych wątków serwowanych przez Theresę Rebeck. Muzycznie wciąż było super, ale nie da się ukryć – "Smash" stał się pośmiewiskiem (w BuzzFeed przeczytacie, jako do tego doszło).
Przede wszystkim nie dało się ścierpieć fatalnego wątku małżeństwa Julii, jej męża nudziarza i wyjątkowo słabego aktora grającego jej syna. Nie dało się znieść Deva, nieciekawego, a przy tym dziwnie zachowującego się chłopaka Karen. Postać Ellisa budziła zażenowanie za każdym razem, kiedy nieszczęśnik pojawiał się na ekranie. Pod koniec sezonu nie czułam się też przekonana, że chuda, wysoka, pozbawiona seksapilu brunetka jest dobrą Marilyn Monroe. A przecież serial miał dążyć do tego, byśmy naturalnie znaleźli się po jej stronie.
Nowy prowadzący produkcję, Josh Safran ("Plotkara"), miał naprawdę trudne zadanie. I muszę przyznać, że oglądając "On Broadway" myślałam, iż jako tako podołał. Autentycznie zachwyciła mnie łatwość, z jaką w ciągu kilku minut rozprawił się z okropnymi cliffhangerami z finału 1. serii. Julia nie jest w ciąży, Ivy nie umarła, Karen nie wróci do Deva, ale też nie będzie (przynajmniej na razie) romansować z Derekiem. I dobrze.
Sposób, w jaki pozbyto się męża Julii, pozostawia wiele do życzenia – on prawdopodobnie by się tak po prostu nie zachował – ale dobrze, że go nie będzie. Sitcom o współlokatorach to lepszy pomysł od płakania w chusty. Oby Julia szybko się podniosła. I obyśmy zagłębili się nieco w jej relację z Tomem, która obecnie wydaje mi się jedną z niewielu ciekawych rzeczy w "Smash".
Jennifer Hudson jako Veronica Moore wniosła sporo życia i dobrej muzyki. Jej występy z odcinka "On Broadway" oglądałam po kilka razy i wciąż mi się nie znudziły. Szkoda tylko, że na razie ona nie wygląda na wybitnie napisaną postać. A już moment, kiedy radzi Karen, by "chroniła swoją pracę" to tanie zagranie w stylu starego "Smash". Więcej pazurków, błagam!
Pomysł z matactwem byłego męża Eileen i przerwaniem produkcji "Bombshell" to klasyczna "Plotkara". Rozbawiło mnie, jak Jerry komunikował się z kimś ważnym SMS-ami – no ale niech im już będzie. Mimo wszystko w tym, co robi Joshua Safran, widać doświadczenie. Po prywatnych światach bohaterów porusza się bardzo sprawnie, potrafi dowcipem rozładować kiepską sytuację (takim fajnym dowcipem jest dla mnie Anjelica Huston wylewająca drinka w nowej czołówce "Smash") i wymyślić nieco mniej szablonowe wątki poboczne, które mają szansę stać się interesujące (ot, choćby sprawa molestowania/"molestowania" aktorek przez Dereka. Biedny Derek, nie?).
Niestety, postaciom stworzonym przez Rebeck brakuje życia, są papierowe i jednowymiarowe. Mimo że najgorszych Safran pozbył się jednym cięciem, do zrobienia zostało jeszcze dużo. Przede wszystkim płaską postacią jest sama Karen. W nowych odcinkach widać, że nabiera pewności siebie i zaczyna pokazywać pazurki, ale to za mało. Ivy staje się z kolei męczennicą – i to już mi się podoba mniej.
Nowe postacie na razie też niestety nie zachwycają. Nic ciekawego nie zaprezentowała Ana, nowa współlokatorka Karen, a chłopaki z Brooklynu (miejsca, gdzie "pierogis" są największym rarytasem. Też lubicie Safrana za "pierogis"?), autorzy nowego musicalu, który pojawił się w "Smash", są mocno szablonowi. Szkoda. Choć na obu panów dobrze się patrzy, a tworzona przez nich muzyka wnosi trochę świeżego powiewu, mam wielką ochotę przewijać wszystkie sceny z nimi. Nie wydaje mi się, bym miała tu zostać zaskoczona. Karen nie może znieść "gniewnego chłopca", on nie może znieść jej, za kilka odcinków wylądują w łóżku, potem się rozstaną, potem znowu… Ech.
Kompletnym idiotyzmem, tak wielkim idiotyzmem, że aż przecierałam oczy ze zdumienia, był pomysł z okłamaniem Julii przez Toma w odcinku "The Fallout". Naprawdę? Naprawdę!? Tak mogły zachowywać się nastolatki z "Plotkary", tak mogli zachowywać się ich niedojrzali rodzice, ale do Toma to pasuje jak pięść do nosa. Nie sądzę, by pozwolił swojej wieloletniej przyjaciółce zrobić z siebie w taki sposób pośmiewisko. Sądzę, że by po prostu usiadł, popatrzył jej w oczy i wyjaśnił krok po kroku, czemu powinna wreszcie wyleźć z łóżka.
W przeciwieństwie do nie najgorszego, dynamicznego "On Broadway", "The Fallout" był odcinkiem, który omal mnie nie ukołysał do snu. Jedyne, co mi się w nim podobało, to "Would I Lie to You?" odtańczone przez panie w różowych szpilkach (natychmiast pobiegłam kupić takie same!) w ramach halucynacji schlanego Dereka. Świetny, świetny występ, a i sam pomysł zaprezentowania takowego majaku wypadł naturalnie. Dużo bardziej naturalnie, niż nieszczęsny kawałek w stylu Bollywood. Tylko co z tego, skoro cała reszta odcinka to miks wątków nudnych i byle jakich z kuriozalnymi.
Odnoszę wrażenie, że Josh Safran zbyt dosłownie potraktował wołanie publiczności o zmiany. Z dziecinną łatwością pozbył się wszystkiego, z czego Amerykanie się śmiali, ale niestety nie dał niczego wielkiego w zamian. Przede wszystkim spodziewałam się lepszych dialogów i więcej dystansu – w "Plotkarze" to działało. Tymczasem w "Smash" nadal bohaterowie odzywają się tylko po to, by paplać bez sensu albo informować widza o czymś, co i tak już wie. Brakuje temu wszystkiemu subtelności, głębi. Aktorzy poruszają się po planie jak lalki w teatrze kukiełkowym, czasem coś tam śpiewając. Trochę humoru i lekkości z pewnością też by nie zawadziło – "Smash" przegrywa również dlatego, że traktuje siebie tak śmiertelnie poważnie.
I choć muzycznie serial jest na najwyższym poziomie – teraz nawet na jeszcze wyższym, niż przed rokiem, dzięki zróżnicowaniu repertuaru – to fabuła wciąż przypomina flaki z olejem. Być może Josh Safran musi odejść pokonany, bo tej historii już się nie da naprawić, z tych bohaterów po prostu już nic nie będzie. Ale po części sam sobie będzie winny – stworzone przez niego postacie i wątki nie odbiegają niestety poziomem od całej reszty "Smash". Czyli jest to coś pomiędzy "zieeew" a "ujdzie".
Szkoda. Spodziewałam się po tych nowych odcinkach dużo więcej.