"The Crown" w sezonie 6A wywołuje ciarki żenady, pogłębiając i tak już duże problemy serialu – recenzja
Mateusz Piesowicz
17 listopada 2023, 12:41
"The Crown" (Fot. Netflix)
Pierwsza partia odcinków finałowego sezonu "The Crown" to historia skupiona na jednej postaci. Czy Diana i tragedia, która ją spotkała, są jednak w stanie udźwignąć ciężar całego serialu? Spoilery.
Pierwsza partia odcinków finałowego sezonu "The Crown" to historia skupiona na jednej postaci. Czy Diana i tragedia, która ją spotkała, są jednak w stanie udźwignąć ciężar całego serialu? Spoilery.
Sięgając dziś pamięcią kilka lat wstecz i przypominając sobie pierwsze sezony "The Crown" z Claire Foy i Mattem Smithem, trudno przyjąć do wiadomości, że wciąż oglądamy ten sam serial. Nie mam tu jednak na myśli ani zmian castingowych, przez jakie ten w tym czasie przeszedł, ani zmieniającego się tła historycznego. Sprawa jest bardziej problematyczna. Trzeba sobie postawić pytanie, jak to się stało, że ta skupiona na postaciach, a zarazem imponująca rozmachem brytyjska epopeja skurczyła się do rozmiarów tandetnej opery mydlanej?
The Crown sezon 6A – pierwsza część o Dianie i Dodim
6. i zarazem już ostatni sezon serialu Netfliksa zastaje nas na kilka tygodni przed tragicznym paryskim wieczorem, który pogrążył cały świat w żałobie. Pierwsze cztery z dziesięciu zaplanowanych odcinków (premiera pozostałej szóstki 14 grudnia) przedstawiają wydarzenia tego okresu i czasu krótko po nich, siłą rzeczy koncentrując się na księżnej Dianie (Elizabeth Debicki) i skutkach jej oficjalnego rozstania z księciem Karolem (Dominic West).
Oglądamy zatem ją, próbującą odnaleźć się w postkrólewskiej rzeczywistości i skupiającą publiczną uwagę m.in. za sprawą zwiększającej się zażyłości z Dodim Fayedem (Khalid Abdalla), oraz jego oddanego rodzinie i obowiązkom, a przy tym szukającego zewsząd aprobaty dla swojego związku z Camillą Parker Bowles (Olivia Williams). Gdzieś pomiędzy nimi są jeszcze obrywający rykoszetem w wojenkach rodziców William (Rufus Kampa) i Harry (Fflyn Edwards), a gdzie w tym wszystkim królowa? Dobre pytanie.
Serial i jego twórca Peter Morgan zdają się bowiem zapominać o swojej głównej bohaterce, o istnieniu Elżbiety II (Imelda Staunton) przypominając sobie tylko od czasu do czasu i czyniąc ją bardziej punktem odniesienia niż istotnym elementem fabuły. O ile w zeszłym sezonie osobny wątek królowej był, jaki był, ale był, tak w nowych odcinkach póki co próżno go szukać. Podobnie zresztą jak zepchniętych na trzeci plan Filipa (Jonathan Pryce) i Małgorzaty (Lesley Manville). Można powiedzieć, że to znak czasów, ale mimo wszystko oczekiwałbym czegoś bardziej wyszukanego niż ciche usuwanie jeszcze niedawno kluczowych postaci w cień.
The Crown sezon 6, czyli postępująca tabloidyzacja
Pewnie, "The Crown" będzie jeszcze miało okazję się w tym elemencie poprawić, ale dość przykre jest samo to, jaką przemianę przeszedł serial na przestrzeni lat. Jak na dłoni widać wszak w pierwszych odcinkach 6. sezonu, że po niegdyś może nieco nadętej, ale eleganckiej i pełnej dostojności dramie nie ma już ani śladu. Zastąpiła ją natomiast tabloidowa papka, której bohaterowie są w najlepszym wypadku przejrzyści jak kartka papieru, a w najgorszym przypominają postaci wycięte z kolorowego magazynu.
Weźmy takiego Mohameda Al-Fayeda (Salim Daw), ojca Dodiego, zajmującego tu zaskakująco dużo miejsca i przedstawionego jako niemalże władca marionetek stojący za związkiem swojego syna z Dianą. I w porządku, uznajmy, że żądza powiązania własnego nazwiska z królewskim otoczeniem to wystarczający powód do pewnych manipulacji. Ale sposób, w jaki zostało to tutaj zobrazowane, jest wręcz karykaturalny.
Starszy z Fayedów okazuje się nie tylko zręcznym manipulatorem i podstępnym swatem, ale praktycznie komiksowym czarnym charakterem, którego działania prowadzą po nitce do kłębka wprost do tragedii. A biedny Dodi to z kolei kompletnie bezradny chłopczyna, potrafiący co najwyżej ponarzekać na tatusia za jego plecami, ale koniec końców nigdy mu się niesprzeciwiający. Rany, to jeszcze "The Crown" czy już "Życie na gorąco"?
The Crown wywołuje ciarki żenady w 6. sezonie
A dalej bynajmniej nie robi się lepiej. Ba, z czasem jest coraz gorzej. Nie tylko jesteśmy zmuszeni do oglądania, jak z kompletnie bezpłciowego Dodiego próbuje się zrobić istotną figurę w życiu Diany i w całym serialu, to jeszcze idą za tym twórcze fantazje w rodzaju ostatniej rozmowy tej dwójki, podczas której nie tylko księżna ma prawo poczuć ciarki żenady. Peter Morgan może oczywiście interpretować spowite mgłą tajemnicy wydarzenia, jak mu się podoba, ale litości, niechże robi to odrobinę bardziej subtelnie.
Niestety, o subtelności można w tej części "The Crown" zapomnieć. Dowody tego dostajemy na każdym kroku, czy to za sprawą przyciężkich metafor (Diana na polu minowym, William polujący na jelenia w dniu jej śmierci), czy banalnych tez, które wbija się nam do głów łopatą (źli paparazzi, źli!), czy wreszcie absolutnie koszmarnego pomysłu z "duchami" Diany i Dodiego. Gdyby to ostatnie wyszło spod ręki początkującego scenarzysty, trzeba by go uznać za leniwego i mało kreatywnego. W przypadku kogoś o takim doświadczeniu i dorobku jak Peter Morgan, trudno uwierzyć, że w ogóle przyszło mu to do głowy, o umieszczeniu w serialu nawet nie wspominając. Przecież tam był nawet tekst Diany o przystojnie wyglądającym Karolu! Czy to się wydarzyło naprawdę?
A jednak, ten i inne dziwne wybory twórcy ostatecznie znalazły drogę na mały ekran, czyniąc seans poświęconych ostatnim chwilom Diany odcinków specyficznym. Z jednej strony potrafiącym zachować umiar i oszczędzającym widzom taniej sensacji, z drugiej czyniącym z rozpaczy rodziny motyw przewodni odcinka kosztem mniej efekciarskiego, ale w teorii bardziej tu pasującego (przynajmniej do starego "The Crown") wątku z królową i jej podejściem do sprawy. To zresztą w ogóle ciekawe, bo Morgan dokonał tu swoistej reinterpretacji własnego filmu, głosem ludu czyniąc jednak nie jak w "Królowej" Tony'ego Blaira (Bertie Carvel), lecz… Karola. To się nazywa lizusostwo.
The Crown – czy serial stać jeszcze na ostatni zryw?
Do niego zdążyliśmy się jednak przyzwyczaić już poprzednio, więc jakoś szczególnie zszokowany takim podejściem nie byłem, choć rzecz jasna gryzie się ono i to mocno z tym prezentowanym w serialu jeszcze nie tak dawno temu. Mimo że trudno w to uwierzyć, czasy gdy "The Crown" potrafiło być w swoim przedstawieniu brytyjskiej monarchii obiektywne, a nawet krytyczne, to wcale nie jest prehistoria. Dziś wydają się jednak bardzo odległe i wzięte jakby z innego serialu – takiego, jaki chciałbym nadal oglądać.
Żal, że nie mogę, jest tym większy, że możliwości ku temu produkcja Netfliksa przecież wciąż ma. Co więcej, nawet w tym sezonie da się w niej wciąż dostrzec przebłyski dawnej jakości. Choćby w ciągle świetnych kreacjach zarówno Elizabeth Debicki, jak i Dominica Westa, aczkolwiek jego docenić można tylko pod warunkiem, że zignorujemy to, jak bardzo nie pasuje do roli, i jak bardzo wybielony został jego bohater. Niezmiennie świetnie na tle wyrazistych popisów tej dwójki wypada też znacznie bardziej stonowana Imelda Staunton, której mam nadzieję, że dostaniemy znacznie więcej w drugiej części sezonu.
Co do oczekiwań wobec niej, to muszę stwierdzić, że w tym momencie nie mam już właściwie żadnych. Po tym, co właśnie zobaczyłem, prędzej mogę mówić o obawach, co dokładnie może mieć na myśli twórca zapowiadający zakończenie, które wstrząśnie widzami. Nie wiem jak wy, ale ja na tę chwilę zwyczajnie nie daję wiary, by finałowe odcinki miały mieć naprawdę mocny emocjonalny wydźwięk. Historia Diany była wszak pod to skrojona, a jak się skończyło? Wolałbym jak najszybciej zapomnieć.