"Pozłacany wiek" w 2. sezonie to prawdziwy szał intryg, romansów i obłędnych kostiumów – recenzja
Marta Wawrzyn
30 października 2023, 17:02
"Pozłacany wiek" (Fot. HBO)
"Pozłacany wiek" od HBO w 2. sezonie wynosi wojnę o należne miejsce w socjecie na nowy poziom, dorzuca garść romansów i pod wieloma względami nabiera wiatru w żagle. A do tego wygląda jeszcze bardziej niesamowicie.
"Pozłacany wiek" od HBO w 2. sezonie wynosi wojnę o należne miejsce w socjecie na nowy poziom, dorzuca garść romansów i pod wieloma względami nabiera wiatru w żagle. A do tego wygląda jeszcze bardziej niesamowicie.
Na HBO z 2. sezonem powraca "Pozłacany wiek", a ja widziałam już przedpremierowo wszystkich osiem odcinków i nie zaprzeczam, był to całkiem przyjemny seans – pomimo pewnych wad, które serial Juliana Fellowesa miał od początku i których raczej nie planuje się pozbywać. Co na tym etapie zapewne wypada już zaakceptować.
Pozłacany wiek sezon 2 – wojna o operę i szał kapeluszy
Akcja 2. sezonu "Pozłacanego wieku" rozpoczyna się w wielkanocny poranek 1883 roku, a więc w dniu, kiedy całe towarzystwo, bez względu na kolor skóry, status społeczny i aktualne sojusze, zakłada swoje najlepsze ciuchy i karnie udaje się do kościoła – czy też do jednego z kilku różnych kościołów, bo przecież bez podziałów i tutaj się nie obejdzie.
Dla Berthy Russell (Carrie Coon) Wielkanoc zapoczyna się od najgorszej możliwej wiadomości: waleczna bohaterka dowiaduje się, że nie dostanie loży w nowojorskiej operze. I, jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało, to właśnie jest główny wątek całego sezonu: pani Russell kontra pani Astor (Donna Murphy); stara opera kontra jej nowy konkurent, Metropolitan, aka The Met, w którego budowę angażuje się małżonka potentata kolejowego. I wierzcie mi, czeka was w tym wątku istna jazda bez trzymanki, bo tu nie chodzi o operę – pani Russell "nawet nie lubi opery" – a o czystą władzę.
Julian Fellowes, twórca "Pozłacanego wieku", bawi się zabawkami, które zna i lubi, nie sposób więc nie podziwiać lekkości i finezji, z jaką prowadzony jest wątek społecznej wojny "starych pieniędzy" z nowymi, reprezentowanymi przez Russellów. To jak "Plotkara" z najlepszych czasów, ostra, dowcipna, z dużą dozą dystansu do siebie.
Planowanie spotkań towarzyskich, zwłaszcza w wykonaniu pani Russell, przypomina prawdziwą strategię wojenną, a ponieważ całość jest przepięknie – jeszcze piękniej niż poprzednio – opakowana, ogląda się to naprawdę pysznie. Już sam szał sukien i kapeluszy w "wielkanocnym" 1. odcinku wystarczy, żeby zakręciło się w głowie, a wielkich wyjść i fajerwerków – w pewnym momencie dosłownych, bo w serialu z należną pompą otwierany jest Most Brookliński – rzeczywiście w tym sezonie nie brakuje. Widać, że HBO nie oszczędzało na "Pozłacanym wieku", a Fellowes i spółka dobrze wiedzieli, jak zamienić miliony dolarów w targowisko próżności na ekranie.
Pozłacany wiek sezon 2 – co słychać u bohaterów?
Ale 2. sezon "Pozłacanego wieku" ma jeszcze jedną, moim zdaniem istotną zaletę, to znaczy oprócz wkręcania widza w urocze, ale jednak puste w środku wojenki społeczne, potrafi zaangażować emocjonalnymi wątkami i przemienić swoje postacie w ludzi z krwi i kości. I dotyczy to właściwie wszystkich, po obu stronach barykady.
Podczas gdy Bertha przemienia się w generała, jej mąż George (Morgan Spector) toczy walkę z rosnącym związkiem zawodowym w swojej hucie w Pittsburghu. Wątek, który zaczyna się od stwierdzenia, że "gorszy od związkowca jest tylko mądry związkowiec", prowadzi w kierunku szukania odpowiedzi na pytanie, czy pan Russell jest jeszcze człowiekiem – a odpowiedź może okazać się zaskakująca. Tymczasem dzieci Russellów, Gladys (Taissa Farmiga) i Larry (Harry Richardson), szukają sposobów na uwolnienie się spod wpływu rodziców, co zwłaszcza Larry'ego prowadzi w ciekawych kierunkach – jednym z nich jest bajecznie bogata wdowa, grana przez Laurę Benanti ("Younger").
Jeśli chodzi o panny Brook, najsłabszy wątek ma Agnes (Christine Baranski), która nie robi w zasadzie nic poza byciem Agnes i przeszkadzaniu innym w byciu sobą, przynajmniej do czasu. Ada (Cynthia Nixon) przeżywa drugą młodość u boku nowego pastora (Robert Sean Leonard, "Doktor House"), z kolei Marian (Louisa Jacobson) szuka drogi dla siebie, co oznacza m.in. kolejne romanse. Swoją porcję tarapatów zalicza również i Oscar (Blake Ritson), dochodzący do wniosku, że może już czas dać sobie spokój z całym tym "byciem gejem" i znaleźć sobie znośną żonę. Gdzieś na uboczu toczy się dalej wątek Peggy (Denée Benton) i jej pracy w gazecie, a także wątki służby, dalej przypominające klony historii, które już widzieliśmy w "Downton Abbey".
Całe towarzystwo spędza osiem odcinków, bujając się pomiędzy Nowym Jorkiem a Newport i od koktajlu do koktajlu. Treści jest w tym właściwie zero – "Pozłacany wiek" to błyskotka, która nie ma ambicji, aby być czymś więcej. Jednocześnie to serial tak podobny do "Downton Abbey" i tak bardzo pozbawiony jakiegokolwiek współczesnego twistu, że ciągle towarzyszy nam wrażenie, iż oglądamy produkcję sprzed dekady.
Przy czym różnica pomiędzy debiutanckim sezonem a obecnym jednak istnieje – i scenarzyści robią więcej, aby pogłębić postacie, i aktorzy czują się jakby naturalniej w ich skórze. W efekcie więc ogląda się to lekko, łatwo i przyjemnie, a ponieważ bogacze u Fellowesa zawsze są w gruncie rzeczy dobrymi ludźmi, kibicujemy im wszystkim, żeby przypadkiem włos im z głowy nie spadł. A zwłaszcza ciotce Adzie, rozkwitającej pod wpływem nowej miłości. Nie bacząc na to, jak pensjonarski jest to wątek.
Pozłacany wiek sezon 2 – guilty pleasure czy coś więcej?
Mimo że "Pozłacany wiek" w 2. sezonie nabiera wiatru w żagle, zamieniając się w jeszcze pyszniejsze guilty pleasure, wiele zarzutów z mojej recenzji 1. sezonu mogłabym powtórzyć. Chciałoby się, aby serial HBO był czymś więcej, począwszy od samego sposobu realizacji, zbyt staroświeckiego jak na 2023 rok, a skończywszy na mocno ugrzecznionej treści. To mógłby być serial odważny, przełomowy i mający coś do powiedzenia także o dzisiejszym społeczeństwie. Ale Fellowesa zadowala opowiadanie tych samych historyjek co zwykle, tylko w nieco innym otoczeniu. Na dodatek Brytyjczyk znów sympatyzuje raczej z tym, co tradycyjne, niż tym, co nowe.
Owszem, są momenty samoświadomości, są ostrzejsze one-linery (mój faworyt to Oscar, który "z przyjemnością wspiera dobre cele w zaciszu Piątej Alei") i parę autentycznych wzruszeń, ale to wszystko ginie w morzu pięknie zaserwowanej nijakości. Nietrudno zgadnąć, w jakim kierunku który wątek zmierza – ponieważ wszystkie zmierzają w kierunkach najbardziej oczywistych – i nawet kiedy w towarzystwie pojawia się XIX-wieczna odpowiedniczka Anny Sorokin, niczym to nie wstrząsa. Umówmy się, kiedy najwyższą stawką sezonu jest loża w operze, to trudno traktować taki serial jak przełomowe dzieło. "Pozłacany wiek" oferuje w 2. sezonie wiele fajerwerków i wizualnych błyskotek, ale jak był, tak pozostaje totalnie pusty w środku.
Najbardziej nieoczywistą rzeczą w serialu był i pozostaje dla mnie casting Carrie Coon jako pani Russell, do tego stopnia, że wciąż nie jestem pewna, czy to genialne zagranie, czy przeciwnie, najbardziej niepasująca do aktorki rola, jaką można sobie wyobrazić. Tak czy inaczej, Bertha poruszająca się po meandrach nowojorskiej socjety z subtelnością młota pneumatycznego i planująca przyjęcia z iście wojskową precyzją wciąż przyciąga wzrok i wydaje się kompletnie do tego wszystkiego nie pasować. Jak gdyby jej przeznaczeniem było rządzenie firmą albo i światem, a nie tkwienie w domu pośród atłasów i obmyślanie, za kogo wydać dzieci. To fascynująca postać właśnie dlatego, że w niczym, co robi – może poza bezlitosnym rozgrywaniem przeciwników – nie wydaje się być sobą. A jednak serial, który w 2. sezonie czyni z niej niemalże czarny charakter w wojnie bogatych kobiet z innymi bogatymi kobietami, nawet się nie zająknął, że mogłaby mieć w życiu inne cele i pragnienia niż bycie queen bee.
Seans 2. sezonu "Pozłacanego wieku" paradoksalnie potrafi być całkiem przyjemnym doświadczeniem, jeśli straciło się nadzieję, że serial przeskoczy pewien poziom i stanie się tym, czym jego twórca wyraźnie nie chce, aby się stał. Fani "Downton Abbey" i generalnie kostiumowych melodramatów w tradycyjnym stylu mają prawo czuć się w nowojorskim światku Fellowesa jak w domu i nie chcieć wiele więcej. A reszta z nas wciąż ma się czym zachwycać, przy jednoczesnym zgrzytaniu zębami. Czy to wystarczy, aby dostać 3. sezon w czasach wielkich czystek, liczenia dolarów i bardziej szalonej niż kiedykolwiek konkurencji? Nie mam pojęcia, ale, mimo wszystko, po cichu na to liczę.