"Glee" (4×12): "Glee" odbija się od dna
Marta Rosenblatt
4 lutego 2013, 19:24
Dobra wiadomość: Ryan Murphy odrobił lekcję i "Glee" znów przypominało serial komediowy, który pokochaliśmy.
Dobra wiadomość: Ryan Murphy odrobił lekcję i "Glee" znów przypominało serial komediowy, który pokochaliśmy.
Poprzedni odcinek był koszmarny. Zdecydowanie – to jeden z najgorszych odcinków w czteroletniej historii "Glee". "Naked" raczej trudno będzie mierzyć się z najlepszymi odcinkami poprzednich serii, ale z pewnością był to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy odcinek 4. serii.
Na początek Ohio. Chyba pierwszy raz nie miałam ochoty przewinąć scen z McKinleya. No dobrze, miałam ochotę, ale tylko podczas nużących scen z Marley (wreszcie udało mi się zapamiętać jej imię) i Jake'iem. Nic na to nie poradzę – ta para jest po prostu nudna. Nie dosyć że postacie są do bólu wtórne, to jeszcze sam związek ma w sobie tyle pasji i emocji, co kilo cementu. Przyjaźń Jake'a i Rydera, choć bardzo sympatyczna, również bardziej nudzi niż ciekawi. Za to uczciwie przyznaję, iż postać Kitty coraz mniej mnie drażni. Co prawda, nic się nie zmieniło – wciąż jest nieudaną kopią Quinn z odrobiną Santany – ale przynajmniej jest zabawna.
Na szczęście w McKinley mieliśmy nie tylko wzajemne wzdychanie do siebie M. i J. Absurdalne zauroczenia niestety nie wyparowały z głowy Tiny i Blaine'a, ale przynajmniej dało się to oglądać bez zażenowania. Sam pomysł z kalendarzem całkiem fajny, tylko gdzie podziała się Sugar "Mój ociec ma mnóstwo kasy i może zasponsorować wyjazd" Motta? Nie będę się jednak czepiać, skoro Ryan Murphy chciał chłopaków bez koszulek – jego święte prawo.
Sporym plusem jest też Artie – w końcu ma coś do zagrania. Niewiele, ale zawsze. No i Sam, który znów jest poczciwym chłopcem z dobrym serduszkiem. Ostatnimi czasy jego rola została sprowadzona do roli szkolnego klauna. Szkoda tylko, że jego przyjaźń z Blaine'em nie może być po prostu przyjaźnią. Kolejnym zgrzytem jest wątek Finna nauczyciela. Jak ta życiowa niedorajda ma być autorytetem dla glee clubu, a tym bardziej jakim cudem ma przygotować chór do zawodów regionalnych? Niestety, łatwa wygrana z Sue to nie przypadek. Coś mi się wydaję, że musimy przygotować się na Finna bohatera, co chyba jest jeszcze bardziej irytujące niż Finn nieudacznik.
Kończąc wątek Limy, wypada wspomnieć o dwóch scenach, dzięki którym przypomnieliśmy sobie stare dobre czasy: lokalne wiadomości i "Fondue for Two" (dwa słowa: Lord Tubbington!). To właśnie takie przerywniki nadawały kiedyś charakter serialowi.
Żywcem wyciągnięta z pierwszego sezonu była też Rachel. Co było do przewidzenia, za fasadą tandetnego makijażu, kryje się wciąż ta sama Żydówka z Ohio, ze wszystkimi swoimi lękami i kompleksami. Nową, nowojorską Rachel idealnie podsumował Kurt. Rach udaje kogoś, kim chciałaby być, ale rysy na nowym, oszałamiającym życiu są coraz bardziej wyraźne. Już niedługo czeka nas spektakularne pęknięcie.
Akurat się tak złożyło, że w "Naked" R. miała przy sobie przyjaciół, ale czy tak będzie zawsze? Kurt wydaje się coraz bardziej oddalać od panny Berry. Swoją drogą wizyta Quinn i San to był świetny pomysł. Co prawda nie wiem, od kiedy Santana i Rachel są ze sobą tak blisko, ale niech będzie: każdy powód, aby panna Lopez pojawiła się na ekranie, jest dobry. No i tak między nami: Santano, nie wracaj do Kentucky!
Na koniec występy. Szału nie było, ale dobry poziom wciąż się utrzymuje. Czekam na coś ekstra, mam przeczucie, że następny odcinek w końcu nam to da.
"Torn" – czyli nowa Rachel kontra stara Rachel. Majstersztyk. Brawa dla Lei Michele. Chyba tylko jej mógł się udać duet z samą sobą. Gratulacje należą się również montażyście. Świetnie zmontowana i zagrana scena.
"A Thousand Years, Pt. 2" – nie ma co się rozpisywać: wykonanie poprawne, sam występ niesamowicie nudny. Dobranoc.
"Let Me Love You (Until You Learn to Love Yourself)" – możemy mieć wiele uwag co do gry Jacoba, ale śpiewać to on potrafi. Jednak brawa należą się aranżerom – z przeciętnej radiowej pioseneczki Ne-Yo(tak to się pisze?), stworzyli coś, czego da się słuchać.
"Love Song" – Pezberry, Faberry, Quinntana i Bóg jeden wie co jeszcze. Występ absolutnie zabójczy, całe szczęście, że dla równowagi gdzieś w tle przewijał się otyły roznegliżowany perkusista. No i dobrze było znów usłyszeć dziewczyny.
"This Is the New Year" – występ z serii "pozytywny grupowy popis na koniec odcinka". Uroczo, miło, bez zarzutu. Brzmieniowo również.
Reasumując – "Glee" odbiło się od dna. Oczywiście po ostatnim koszmarku perspektywa mogła nam się lekko zaburzyć, i z entuzjazmem będziemy witać każdy choć odrobinę lepszy odcinek. Miejmy jednak nadzieję, że najgorsze już za nami.