"Frasier" udowadnia, że komedia plus czas równa się istny horror – recenzja powrotu kultowego sitcomu
Marta Wawrzyn
3 listopada 2023, 17:02
"Frasier" (Fot. Paramount+)
Kultowe sitcomy powracają jeden po drugim i najwyraźniej trwa wyścig o to, aby każdy kolejny powrót był gorszy od poprzedniego. "Frasier" ma ogromne szanse go wygrać i pozostać liderem na dłuższy czas. Co poszło nie tak?
Kultowe sitcomy powracają jeden po drugim i najwyraźniej trwa wyścig o to, aby każdy kolejny powrót był gorszy od poprzedniego. "Frasier" ma ogromne szanse go wygrać i pozostać liderem na dłuższy czas. Co poszło nie tak?
Na wszelkich listach najlepszych sitcomów wszech czasów "Frasier" zajmował i zajmuje poczesne miejsce, w moim przypadku prawdopodobnie drugie – po niedoścignionych "Kronikach Seinfelda". Inteligentny, wypakowany błyskotliwymi żartami serial o sarkastycznym psychiatrze uwielbiałam w latach 90., oglądając go jeszcze jako dzieciak w telewizji z lektorem, i uwielbiam go nadal – od debiutu serialu na SkyShowtime zdążyłam powtórzyć cztery sezony i na tym raczej się nie zatrzymam. I to pomimo tego, że nowa seria (widziałam pięć odcinków) jest niewyobrażalnym wręcz rozczarowaniem.
Frasier – powrót do Bostonu i relacja z dorosłym Freddym
Sequel "Frasiera" zabiera nas do Bostonu, gdzie doktor Crane (Kelsey Grammer) wraca po dłuższej nieobecności, aby dać gościnny wykład na Uniwersytecie Harvarda. Przy okazji postanawia odwiedzić syna, dorosłego już Freddy'ego (Jack Cutmore-Scott, "Iluzja"), z którym ma równie fatalne stosunki, co na początku oryginalnej serii z ojcem (zmarły w 2018 roku John Mahoney). W efekcie lądujemy w kalce sytuacji sprzed lat, bo Freddy, o którego wykształcenie rodzice dbali aż do przesady, poszedł własną drogą, porzucił Harvard i został strażakiem, a Frasier zachowuje się, jakby się go wstydził (i z wzajemnością). Reszta to już powtórka z rozrywki, dodajmy, że straszliwie toporna.
Toporna, a przy tym mało wiarygodna, bo zawodząca już w swoim głównym wątku. Patrząc na Freddy'ego, który poszedł w ślady dziadka, trudno zobaczyć w nim cokolwiek z tej postaci sprzed 20 lat. Przemiana, która odbyła się poza ekranem, zdecydowanie nie wypada naturalnie, a i recasting trudno zrozumieć. Jack Cutmore-Scott jako "nowy" Freddy jest nie tylko inny od "starego", ale też pozbawiony wyrazu. I w tym miejscu warto zapytać, czemu zmieniono aktora, skoro grający kiedyś tę postać Trevor Einhorn wciąż pracuje w branży – pojawił się np. w "Mad Men" czy "Magikach". Czemu nie można go było zaangażować do "Frasiera"? Nie wiem i nie rozumiem.
A sztuczność ziejąca z relacji ojca z synem to tylko początek. Wychodząc od kompletnej kalki, twórcy nowego "Frasiera", Joe Cristalli ("Scenki z życia", "Acapulco") i Chris Harris ("Jak poznałem waszą matkę", "Acapulco") – dodajmy, że obaj nie mają większych związków z oryginałem – dalej idą po linii najmniejszego oporu, próbując odtworzyć znajome sytuacje i relacje oraz tworząc kopie bohaterów, których uwielbialiśmy. Jest więc Alan (Nicholas Lyndhurst, "Tylko głupcy i konie"), rzucający one-linerami profesor i dawny przyjaciel Frasiera, z którym ten ma relację podobną co kiedyś z Nilesem (David Hyde Pierce). Ale zastępców Nilesa mamy aż dwóch, bo jest też David (Anders Keith), syn Nilesa i Daphne, oczywiście chodząca paranoja. Jest Eve (Jess Salgueiro, "Y: Ostatni mężczyzna"), współlokatorka Freddy'ego, pełniąca rolę nowej Daphne (Jane Leeves). Jest wreszcie Olivia (Toks Olagundoye, "Castle"), profesorka, która – tak jak niegdyś Roz (Peri Gilpin) – służy głównie do tego, aby być celem seksistowskich komentarzy.
Przy tym aspekcie warto się na chwilę zatrzymać, bo wydawałoby się, że po 30 latach twórcy będą mądrzejsi. O ile slut-shaming pod adresem Roz w pewnym sensie nie był tak zaskakujący – to były lata 90., obraźliwe żarty niestety trafiały się wszędzie i wszyscy mieliśmy wrażliwość jaskiniowców – o tyle trudno zrozumieć taki wątek w 2023 roku. Pośmiejmy się z profesorki Harvarda, że nie może sobie znaleźć chłopa – serio?
Frasier – koszmarne żarty w sequelu kultowego sitcomu
Skoro jesteśmy przy poziomie żartów w sequelu "Frasiera", jest on po prostu koszmarny. Z błyskotliwego humoru oryginału nie zostało nic, a dodatek w postaci śmiechu z puszki brzmi wręcz upiornie, biorąc pod uwagę, że nie ma z czego się śmiać. Scenariuszowo nowy "Frasier" to wręcz festiwal żenady, gdzie leży wszystko, począwszy od poziomu sytuacji, z których każą nam się śmiać, a skończywszy na fatalnych dialogach. Dodajmy do tego kompletny brak inwencji, nieciekawe postacie i obsadę, w której nie ma chemii – właściwie tylko Frasier w duecie z legendarnym Lyndhurstem mają jakiekolwiek przebłyski, choć scenariusz im rzadko sprzyja – i mamy komplet.
"Frasier" w wersji z 2023 roku jest tak pozbawiony życia, że nawet Grammer, który przecież jest w tej roli prawdziwą legendą, wypada w tym wszystkim niewiarygodnie. Jak gdyby ktoś go zostawił w dekoracjach z kartonu i kazał udawać prawdziwego człowieka z prawdziwym życiem. I z tego morza toporności i banału, w którym daje radę właściwie tylko kumpelska komedia z Frasierem i Alanem, trudno jest wyłowić jakikolwiek powód, aby oglądać serial dalej. Jako dawna fanka oglądam to – pomijając recenzencki obowiązek – właściwie tylko z powodu pojawiających się co jakiś czas odniesień do oryginału. Jak tekst o barze, w którym "nikt nie znał imienia" Frasiera, "nowy Eddie" czy wszelkie nawiązania do dawnych postaci. A ponieważ w pierwszych pięciu odcinkach nie wracają jeszcze zapowiadane bohaterki, czyli Peri Gilpin jako Roz i Bebe Neuwirth jako Lilith, zapewne obejrzę też drugą piątkę, zgrzytając zębami.
Naprawdę trudno pojąć zarówno sam fakt tego powrotu, jak i jego formułę. Twórcy praktycznie skopiowali serial sprzed 30 lat, bez jakiegokolwiek współczesnego twistu, wrzucając główną postać w nieudolną nową wersję sytuacji sprzed lat. Ze śmiechem z puszki, scenografią jak ze starych sitcomów i postaciami skrojonymi z równą finezją co te z najgorszych produkcji CBS – tych, które znikają z anteny po sezonie – nowy "Frasier" wygląda po prostu anachronicznie. Jak gdyby utkwił w czasie i zupełnie tego nie widział, na podobnej zasadzie co choćby "Murphy Brown", która zaliczyła równie okropny powrót kilka lat temu i od tego czasu znikła w odmętach niepamięci.
Frasier – czy warto oglądać sequel kultowej komedii?
Co ciekawe, pierwotny pomysł na powrót "Frasiera" był zupełnie inny, co zdradzili sami showrunnerzy. Serial miał ponownie koncentrować się na braciach Crane'ach, którzy mieli razem otworzyć teatr – zapewne zachęceni sukcesem restauracji, którą w zaledwie jeden dzień doprowadzili do kompletnej ruiny. Twórcy prowadzili negocjacje z Davidem Hyde'em Pierce'em, który miał im wysyłać uwagi, a w końcu zrezygnować z udziału, tłumacząc, że nie ma już nic nowego do wniesienia do tej postaci. Ale czy faktycznie to on był tym, który nie miał nic nowego do wniesienia do postaci Nilesa?
Możemy tylko spekulować, co się wydarzyło za kulisami, ale nie da się ukryć, że sprawni scenarzyści i Pierce w obsadzie mogliby odmienić losy tego serialu. To właśnie Frasier i Niles byli sercem oryginału – zarówno ich skomplikowana emocjonalnie relacja, jak i komediowa kompatybilność. Oczywiście, cała dawna ekipa była charyzmatyczna i wyrazista, ale to bracia Crane'owie rządzili na ekranie, dorównując sobie nawzajem i będąc w stanie bez końca odbijać komediową pałeczkę. A kiedy trzeba, przypominać nam, że przy całym swoim ekscentryzmie, neurotyzmie i snobizmie są wrażliwymi ludźmi, mającymi sporego pecha, jeśli chodzi o prywatne relacje. Kiedy było ich dwóch, dali się lubić. Bez Nilesa Frasier wypada jak okropny buc, wygłaszając pozbawione krzty autorefleksji komentarze, choćby dotyczące mieszkania i rzeczy swojego syna.
Jasne, doktor Crane zawsze taki był i nigdy nie było to specjalnie subtelne. Różnica polega na tym, że w oryginalnym "Frasierze" nie brakowało postaci, które mu dorównywały błyskotliwością. Obnażyć niewygodną prawdę o głównym bohaterze w inteligentny i przezabawny sposób był w stanie nie tylko wiecznie rywalizujący z nim Niles, ale też tata obu braci, Roz, Daphne, a czasem i kelnerka w ich ulubionej kawiarni. Takie sytuacje to było czyste złoto. Sequel zamienia je w najlepszym razie w czystą łopatologię, a w najgorszym w totalną żenadę. Zabawnie niestety już było.
Na dodatek było zabawnie nie tylko w Seattle i nie tylko z Nilesem, w Bostonie i z zupełnie inną ekipą też, bo przecież zanim Frasier dostał własny serial, spędził blisko dekadę przesiadując w barze z sitcomu "Zdrówko". Patrząc na Grammera dzisiaj, wyglądającego jakby odgrywał jakąś parodię Crane'a, aż trudno uwierzyć, że wcielał się w tę postać przez 20 sezonów – świetnej! – telewizji. A skoro przy "Zdrówku" jesteśmy, powrót do Bostonu i omijanie kultowego baru, czy wręcz deprecjonowanie czasu, który Frasier w nim spędził, wydaje się dziwnym posunięciem. Jak gdyby nowy "Frasier" miał dziwnie słabą pamięć. Zresztą błędów, sugerujących, że twórcy sequela nie obejrzeli oryginału z pełnym zrozumieniem, jest więcej, a fani i krytycy robią ich listy w sieci.
Wszystko to razem składa się na porażkę gigantycznych rozmiarów. "Frasier" to jeszcze jeden sitcom, który należało zostawić w spokoju, w czasach, do których należał. Fatalnie napisany, źle obsadzony, toporny sequel to tylko psucie kultowej marki.