"Lekcje chemii" to pyszna rozrywka w klimacie retro, a czasem i coś więcej – recenzja serialu Apple TV+
Marta Wawrzyn
13 października 2023, 09:01
"Lekcje chemii" (Fot. Apple TV+)
Brie Larson, urokliwy klimat retro i ciepła historia z nutką feminizmu. "Lekcje chemii" pokazują, że przepis na sukces potrafi być banalnie prosty – nawet w czasach, kiedy wydaje się, że widzieliśmy już absolutnie wszystko.
Brie Larson, urokliwy klimat retro i ciepła historia z nutką feminizmu. "Lekcje chemii" pokazują, że przepis na sukces potrafi być banalnie prosty – nawet w czasach, kiedy wydaje się, że widzieliśmy już absolutnie wszystko.
Jeśli uwielbiacie "Wspaniałą panią Maisel", skrycie chcecie być jak Julia, a w "Masters of Sex" to Virginia Johnson wydawała wam się tą bardziej interesującą połową, jest szansa, że polubicie także nowy serial Apple TV+, który debiutuje dziś na platformie. "Lekcje chemii", które widziałam przedpremierowo w całości (osiem odcinków, dwa pierwsze już dostępne), to bowiem bardzo miła telewizja z feministycznym zacięciem. Lekka, łatwa i przyjemna, tak dla oka, jak i ucha, a przy tym zdecydowanie niegłupia.
Lekcje chemii – o czym jest serial Apple TV+?
Akcja serialu, który stworzył Lee Eisenberg ("WeCrashed", "The Office") na podstawie książki Bonnie Garmus, rozpoczyna się w 1958 roku, kiedy to poznajemy Elizabeth Zott (Brie Larson, "Kapitan Marvel", "Pokój"), gwiazdę nietypowego programu kulinarnego "Supper at Six", gdzie gotowanie spotyka się z chemią (nie, nie w tym sensie, co w "Breaking Bad"). Zanim zdążymy zainteresować się tym, jak taki program jest w ogóle możliwy w tamtych czasach, akcja cofa się o siedem lat i widzimy Elizabeth jako młodziutką chemiczkę, próbującą walczyć o prawo do prowadzenia badań naukowych na uczelni. Pomimo wykształcenia, ogromnej wiedzy i talentu dziewczyna pracuje jako techniczka w laboratorium, a traktowana jest bardziej jak kolejna sekretarka.
A że Elizabeth nie jest z natury pokorną, słodką dziewczynką, a do tego ma skłonność do trochę zbytniej prawdomówności, jej życie to ciągłe zmagania z mniej i bardziej oczywistymi przejawami seksizmu na uczelni. Subtelności tu nie uświadczycie, obie strony wyrażają swoje przekonania dosłownie i w prostych słowach, ale tam, gdzie scenariusz nie daje rady, Larson potrafi wiele nadrobić geekowskim urokiem. Poza tym fabuła posuwa się do przodu w szybkim tempie, zanim więc zdążycie się zirytować na nadmiar feministycznej łopatologii podczas wyborów miss piękności, wprowadzony zostaje wątek, który sprawi, że serial skręci w nowym, ekscytującym kierunku.
Elizabeth już w pilocie wpada na Calvina (Lewis Pullman, "Top Gun: Maverick") i tak oto zaczyna się historia, która zmieni jej życie na wiele sposobów. Nie zdradzając zbyt wiele, mogę powiedzieć, że "Lekcje chemii" obierają kurs na uroczy romans w nietypowym wydaniu, by następnie stać się czymś innym, a potem jeszcze innym. Po trudnych początkach para – z której każde wydaje się lekko nieprzystosowane do życia w takim a nie innym społeczeństwie i każde ma w sobie coś z bohaterów "Teorii wielkiego podrywu" – zaczyna ze sobą współpracować, dzielić przełomowe odkrycia i coś więcej.
Lekcje chemii to romans, feminizm i miły klimat retro
Droga od romansu i pracy w laboratorium do programu kulinarnego będzie dla Elizabeth długa, zawiła i wypełniona mocno emocjonalnymi zdarzeniami, ponieważ w jej życiu, obok ukochanego mężczyzny, pojawi się także pies, niechciana ciąża i grupa sąsiadów, jakich miłe białe panienki raczej w latach 50. nie miewały. Nasza bohaterka zostanie zwolniona z laboratorium, będzie musiała walczyć o swoje prawa, a nawet o przetrwanie, i zdarzą się w jej życiu momenty pełne wściekłości na świat i desperacji.
"Lekcje chemii" to jednak przede wszystkim ciepła, przyjemna bajka, historia "ku pokrzepieniu" serc, w której czasem bywa bardziej gorzko niż słodko, ale koniec końców jednak wszystko do czegoś prowadzi i jakoś ta mała wielka rzecz zwana życiem się układa. Pomimo tragedii, traum, przeszkód do pokonania. Choć serial momentami zbliża się granicy przesłodzenia, uważam, że jej nie przekracza, sprawnie balansując zmianami nastroju, bawiąc błyskotliwie napisanymi dialogami i umiejętnie czyniąc atut z fantastycznej, być może nawet za dobrej na taką historię, aktorki w głównej roli.
Przy czym bardzo szybko staje się oczywiste, że nie oglądamy pełnokrwistego dramatu kostiumowego o tym, jak niewyobrażalnie ciężkie było w latach 50. życie samotnej kobiety z dzieckiem i wielkim talentem oraz jeszcze większymi ambicjami. "Lekcje chemii" świadomie tylko zarysowują pewne problemy – na czele z seksizmem i rasizmem – tworząc urokliwy świat bajki retro, gdzie koniec końców z pomocą psa i przyjaciół jesteś w stanie osiągnąć wszystko. Nie ma w serialu niczego nienaturalnego w tym, że Calvin, a potem i Elizabeth mieszkają w dzielnicy czarnoskórych i nawiązują bliską relację z Harriet (Aja Naomi King, "Sposób na morderstwo") oraz jej rodziną. Albo w tym, że producent telewizyjny, Walter (Kevin Sussman, "Teoria wielkiego podrywu"), już na dzień dobry daje podopiecznej wiele swobody w jej programie kulinarnym.
Lekcje chemii – czy warto oglądać serial z Brie Larson?
Zresztą, gdyby chcieć się czepiać, to już samo połączenie gotowania i chemii można uznać lekko naciągane, tymczasem Elizabeth szczerze wydaje się być zainteresowana obiema dziedzinami i w żadnym razie nie traktuje czasu spędzanego "przy garach" jako czegoś, co przeczy jej naukowej i feministycznej naturze ("Gotowanie to chemia. A chemia to życie" – ogłasza w pewnym momencie. Bo to serial, w którym bohaterka może mówić takie rzeczy i nie razi to ani trochę). Na papierze może to wydawać się dziwne, ale w serialu, który urokliwie gna przed siebie w rytmie popularnych piosenek z lat 50., wszystko zdaje się pasować do siebie idealnie i absolutnie nie ma tu zgrzytów. A wszystko mieści się w konwencji klasycznej historii o spełnianiu American dream.
Nie przeszkadza też to, że "Lekcje chemii" ogólnie oparte są na fabularnych schematach i rzadko poza nie wychodzą – choć muszę przyznać, że labradoodle jako narrator odcinka, na dodatek dość smutnego, bo poświęconego różnym traumom, to coś nowego. Ogromny, fotogeniczny pies niewątpliwie stanowi jeden z aktorskich plusów serialu, podobnie jak znane twarze w obsadzie (na drugim i trzecim planie pojawiają się m.in. Beau Bridges, Rainn Wilson i Rosemarie DeWitt), ale przede wszystkim Brie Larson na tyle szybko tworzy bohaterkę z krwi i kości, że cała reszta przestaje mieć znaczenie. Jej naturalność, jej charyzma i wdzięk niosą serial, sprawiając, że z łatwością przymyka się oko na niedociągnięcia scenariuszowe i, mimo wszystko, niechęć twórców do wyjścia poza pewien poziom oczywistości, wręcz banału.
Oczywiście, jeśli stoicie na stanowisku, że każdy serial, na który poświęcacie cenne godziny swojego życia, musi mieć więcej głębi, a dramaty kostiumowe dziejące się w powojennej Ameryce nie powinny schodzić poniżej poziomu "Mad Men", "Lekcje chemii" raczej nie są dla was. Pomimo pewnych ambicji, to serial, który jest tym, czym jest, i za nic nie chce być niczym więcej. Taki ekwiwalent ciepłego kocyka i zimowej herbaty, poprawiacz humoru w ponure piątki. Świetnie zrealizowany, nieźle napisany i zgrabnie zamknięty w ośmiu 45-minutowych odcinkach, w sam raz żeby zapomnieć na chwilę o swoich problemach. Waszego życia "Lekcje chemii" absolutnie nie odmienią, ale jednocześnie mają wszystko, aby uczynić je nieco przyjemniejszym. To pyszna, sprawna, ładnie opakowana rozrywka z feministyczną nutką. I czasem to wystarczy.