"Glee" (4×11): Ryanie Murphy, nie idź tą drogą!
Marta Rosenblatt
28 stycznia 2013, 21:10
Ponad miesiąc przyszło nam czekać na nowy odcinek "Glee". Czy było warto? Moja odpowiedź brzmi – nie.
Ponad miesiąc przyszło nam czekać na nowy odcinek "Glee". Czy było warto? Moja odpowiedź brzmi – nie.
Nieraz na łamach Serialowej narzekałam na poziom 4. serii "Glee" muszę jednak przyznać, że z odcinka na odcinka powoli, ale jednak coś zmieniało się na lepsze. Niestety, odcinkiem "Sadie Hawkins" serial zatoczył koło i znów jesteśmy w punkcie wyjścia.
O dziwo, to wybór piosenek zasługuje na pochwałę. Domagałam się mniej radiowego mainstreamu i go otrzymałam, ale po kolei:
"I Don't Know How to Love Him" – dwa razy tak. Primo – wreszcie Tina dostała solo, secundo – wreszcie piosenka z musicalu. Szkoda tylko, że cały występ wywoływał raczej mieszane uczucia. Tyłek Blaine'a, naprawdę?
"Baby Got Back" – zaskakująca aranżacja. Prześmiewczy oldschoolowy hip hop w wersji Broadway? Nie wiem jak Wy, ale ja to kupuję. Szkoda tylko, że twórcy "Glee" nie wymyślili tego sami, a bezczelnie zerżnęli cover Jonathana Coultona.
"Tell Him" – fajny duet Britt & Marley, poprzedzony jedyną z nielicznych scen komediowych w odcinku. Dziewczyny całkiem przyjemnie brzmią razem, a aranż odświeżył zapominany hit – dobra robota!
"No Scrubs" – sntymentalny powrót do lat 90. Feministyczny protest-song w wykonaniu boysbandu? Takie rzeczy tylko w "Glee".
"Locked Out of Heaven" czyli przebój z list MTV dla równowagi. Niestety, wersja Bruno Marsa jest o wiele strawniejsza. Dziewczyny tonacją po prostu nie pasują do tej piosenki.
"I Only Have Eyes for You" – romantyczny hicior z czasów kiedy rnb był jeszcze rhythm and bluesem,. Poprawna i raczej nic nie wnosząca wersja, ale miło że twórcy wygrzebują takie starocie.
Pod względem fabularnym nie było już tak różowo. Niestety, wszystkie absurdalne spoilery się sprawdziły. Mimo że motywem przewodnim była potańcówka Sadie Hawkins, odcinek skupiał się na dwóch bzdurnych shipach.
Po pierwsze, Blatina. To kolejny dowód na to, że RIB nie mają kompletnie pomysłu na postać Tiny. Jak dla mnie akt desperacji scenarzystów. Nie mam pojęcia, jak potoczy się to zakazane uczucie, ale mam wrażenie, że może być tylko gorzej.
Po drugie, Blam. Cieszyłam się na tę przyjaźń i modliłam się w duchu, aby żadnemu mądralińskiemu scenarzyście nie przyszło do głowy zepsuć tej relacji. Niestety przyjaźń geja z heterykiem nie jest możliwa. Przynajmniej w "Glee". Zapewne B. przenosi swoje uczucia na Sama z rozpaczy, ale czy musiał być to akurat Sam? Oczywiście Sammy jest przeuroczy i wcale nie jest trudno się w nim zakochać, jednak szkoda tak fajnie zapowiadającej przyjaźni.
Na szczęście pojawiły się też pary i konfiguracje, które nie przyprawiały o mdłości. Na przykład Puck i Kitty. Nie ukrywam tego, że nie lubię Kitt, ale w duecie z Puckermanem wyjątkowo się sprawdza. Jest chemia, czekam więc na więcej scen z tą dwójką. Jeśli jesteśmy już przy Pucku, to szkoda, że nie miał on okazji rozmawiać z Zizes. Swoją drogą, dziewucha, która dosłownie zmiażdżyła Santanę, siedzi w kącie i czeka, aż ktoś zaprosi ją do tańca? Jednak przydałoby się, aby nowi scenarzyści obejrzeli 2. serię "Glee". Tak na marginesie – czy Lauren przypadkiem nie wyjechała z Limy? Och, "Glee".
Wypada też wspomnieć o Marley i Jake'u. Zdaję sobie sprawę, ze M. miała być zwykłą dziewczyną, noszącą ciuchy z Walmartu, ale ta postać niedługo wtopi się w ścianę. Już mam kłopoty z zapamiętaniem jej imienia. Jej romans z Jake'iem jest nudny do bólu i piszę o nim tylko z kronikarskiego obowiązku. Przykro mi, ale ani mnie to ziębi, ani grzeje. W następnych odcinkach czeka nas zapewne powrót do gry Rydera, w końcu wpatrywał się tęsknie w Marley cały odcinek.
Neutralnie traktuję sprawę Dalton. Jasne było, że glee club jakimś cudownym zbiegiem okoliczności powróci do rywalizacji. Czekam aż ten wątek się rozwinie. Może w końcu Finn przestanie być ofermą.
Tymczasem w Nowym Jorku Rachel robiła wszystko, abyśmy stracili do niej resztki sympatii. Owszem, Rach zawsze była zadufana w sobie egocentryczką, ale tym razem jej zachowanie było wyjątkowo irytujące. Brak czasu dla Kurta, gwiazdorzenie, związek na siłę z Brodym – już niedługo panna Berry zostanie przez scenarzystów sprowadzona na ziemię. Mam nadzieję, że RIB przypomną sobie, że Rachel to postać komediowa i w końcu przestaną nas katować scenami rodem z teen dramy.
Na szczęście Kurt całkiem dzielnie znosi brak zainteresowania ze strony R., – duża w tym zasługa nowego znajomego z NYADA. Fajnie, że Hummel otrząsnął się po zdradzie i próbuje ułożyć sobie życie na nowo, ale nie jestem przekonana do postaci Adama. Brytyjski akcent zawsze w cenie, ale czy ten chłopak nie wygląda bardziej na nauczyciela Kurta? Myślę, że producenci mogli się bardziej przyłożyć do castingów. Swoją drogą szkoda, że K. nie zająknął się ani słowem o swojej pracy dla Vogue.com – wygląda na to, ze już więcej nie zobaczymy Isabelle Wright. Niemniej jednak ciekawa jestem, w jakim kierunku podąży ta znajomość, a raczej czy jest jeszcze szansa dla Kurta i Blaine'a. Miejmy nadzieję, że tak.
Reasumując, po tak długiej przerwie mieliśmy prawo oczekiwać czegoś ekstra. Zamiast tego dostaliśmy nudnawy odcinek z wątkami rodem z mydlanej opery. Po kilku niezłych odcinkach "Glee" znów zwalnia. Miejmy nadzieję, że to tylko zadyszka i Ryan Murphy po lekturze moich sugestii zaserwuje nam w końcu coś, co choćby minimalnie będzie zbliżone do najlepszych odcinków pierwszej czy też drugiej serii.