"The Following" (1×01). A kruk rzecze: nigdy już!
Marta Wawrzyn
23 stycznia 2013, 21:02
Serial Kevina Williamsona z Kevinem Baconem i Jamesem Purefoyem to jedna z najbardziej oczekiwanych premier sezonu. I trzeba przyznać, że pilot na wielu poziomach nie zawodzi. Ale to wielkiego dzieła, na jakie pozuje, jednak mu daleko. Uwaga, tekst zawiera duże spoilery!
Serial Kevina Williamsona z Kevinem Baconem i Jamesem Purefoyem to jedna z najbardziej oczekiwanych premier sezonu. I trzeba przyznać, że pilot na wielu poziomach nie zawodzi. Ale to wielkiego dzieła, na jakie pozuje, jednak mu daleko. Uwaga, tekst zawiera duże spoilery!
Joe Carroll (James Purefoy) jest seryjnym mordercą, który pozbawił życia w okrutny sposób 14 młodych kobiet i został złapany. Wydawałoby się, że jedyne co mu zostało, to siedzenie w więzieniu o zaostrzonym rygorze i czekanie na śmierć. Ale nie! Carroll jest inteligentniejszy od wszystkich swoich strażników razem wziętych – ucieka więc, urządzając krwawą łaźnię. FBI dzwoni po jedynego człowieka, który wie, jak go znaleźć, emerytowanego agenta Ryana Hardy'ego (Kevin Bacon). I zaczyna się polowanie.
Kevin Williamson, autor "Pamiętników wampirów", "Krzyku" i "Jeziora marzeń", sprawnie prowadzi akcję, po drodze przedstawiając bohaterów, prezentując historię sprzed 10 lat w retrospekcjach oraz zarysowując główny wątek – kultu seryjnych morderców, stworzonego przez Carrolla podczas pobytu w więzieniu.
Poznajemy szaloną osobowość Carrolla, dawnego profesora literatury, zakochanego w twórczości Edgara Allana Poe i pragnącego stworzyć własne wielkie dzieło, opierające się na założeniu, że prawdziwe piękno można odnaleźć tylko w martwej kobiecie. Takiej z wydłubanymi oczami, bo tak też chciałby jego mistrz. Wielbiciele twórczości Poe pewnie muszą łapać się za głowę, słysząc tak dosłowne, tak łopatologiczne interpretacje w wykonaniu profesora literatury. OK, rozumiem, jest szalony, ale mimo wszystko… dyplom chyba jakoś zdobył?
Z kolei ci, którzy z dziełami Poe wiele do czynienia nie mieli, nie dostali powodu, żeby po nie sięgnąć. Wszystko w "The Following" jest objaśnione po kolei, dosłownie i bez cienia wątpliwości, że można to rozumieć inaczej. Choćby człowiek chciał, nie musi myśleć, bo wszystko dostaje na tacy. Nie musi wiedzieć, że "Kruk" ma wiele znaczeń, że można go przetłumaczyć na jeden język na sześć różnych sposobów. Scenarzyści uważają, że możemy się bez takiej wiedzy obyć – jak gdyby nie mieli zbyt wiele wiary w inteligencję widza.
Wszystko, co mówi i robi Carroll, jest kliszą. Nie lepiej napisany został Hardy, ale trzeba przyznać, że Baconowi udało się tchnąć życie w postać byłego agenta, dzięki czemu ogląda się go bez zgrzytania zębami. Kiedy jest wściekły, czujemy jego wściekłość, kiedy ma w dupie młodziaków, naprawdę ma ich w dupie, kiedy popija wódkę z plastikowej butelki, ekran śmierdzi… no dobra, ekran nie śmierdzi wódką. Kevin Bacon aż tak dobry nie jest, ale bez wątpienia ma w sobie "to coś". Tyle że na pretensjonalne lub/i sztuczne dialogi, jak ten prowadzony przez obu panów w celi, i "to coś" nie pomoże.
Polotu brakuje we wszystkim, nie tylko w sposobie budowania postaci czy dialogach. Kiedy poznajemy Sarah Fuller (znana z "Lost" Maggie Grace) – dziewczynę, którą przed laty Carroll próbował zabić, ale mu się nie udało – od samego początku domyślamy się, że nie dożyje końca odcinka. Kiedy Hardy zapewnia ją, że wszystko będzie dobrze, domyślamy się jeszcze bardziej. I choć scena, w której widzimy, jak morderca dokończył dzieła, jest straszna, przejmująca i niewątpliwie odważna (w większości seriali Sarah zostałaby w ostatniej chwili uratowana), to jednak całość została poprowadzona w tak przewidywalny sposób, że nie mogę tym się zachwycać. Rzucanie oczywistych tropów i oferowanie wyłącznie najprostszych rozwiązań to znak firmowy "The Following" – sprawa Sarah nie jest tu jedyna.
Najbardziej dziwi głupota agentów FBI. Najpierw nie zauważyli, że Carroll – najwyraźniej jedyny człowiek w całym tym towarzystwie, który potrafi używać internetu, smartfonów i innych, ekhem, nowoczesnych technologii – tworzy przez sieć armię wyznawców, a potem nie wpadli na to, że wypadałoby przede wszystkim zadbać o kobietę, która umknęła mordercy. Jest taki moment, kiedy Hardy pyta, jak do takiej głupoty mogło dojść. A ja pytam, panie Williamson, jak pan mógł taką głupotę napisać?
Bardzo trudno jest mi przejść nad czymś takim do porządku dziennego, bo wiem, ile pracy dziennie trzeba włożyć w budowę choćby zwykłej, głupiej strony, jak Serialowa. Stworzenie armii wyznawców przez kogoś, kto nie spędza każdego dnia przynajmniej kilku godzin w sieci, nie jest możliwe i już. Nawet jeżeli to wyjątkowo seksowny facet (któremu przecież daleko do Hannibala Lectera), o którym trąbiły wszystkie media, kiedy został aresztowany. Nie ma możliwości, żeby setki ludzi nabrały się na jego charyzmę przez internet, jeśli on nawet nie ma do tego internetu regularnego dostępu. A przecież można było temu zaradzić i wprowadzić na przykład postać szalonego fana, który ten "biznes" rozkręcił bez wiedzy samego zainteresowanego (który nie powinien mieć nawet szansy dowiedzieć się o tym, w końcu siedział za 14 morderstw w więzieniu o zaostrzonym rygorze).
Jeśli jednak wyłączymy myślenie i zaakceptujemy wszystkie klisze i błędy, całą tę okropną powierzchowność i pretensjonalność (naprawdę, Poe nie jest tu do niczego potrzebny), możemy oglądać "The Following" z przyjemnością. Serial toczy się wartko przed siebie, nie dając czasu na nudzenie się. Trup ściele się gęsto, nie brakuje przemocy i okrucieństwa. Sama idea powstania kultu seryjnych morderców w USA wydaje mi się fascynująca – nawet jeśli sposób, w jaki powstał, jest w najlepszym przypadku dyskusyjny (naprawdę nikt nie zauważył tych wszystkich kobiet odwiedzających Carrolla w więzieniu? Naprawdę!?), nawet jeśli rażą mnie takie dosłowności jak goła pani pokryta cytatami z "Kruka" – i chcę wiedzieć, jak jego losy potoczą się dalej. To Williamsonowi się udało.
Scena z porwaniem dziecka małego Joeya – dziecka Joe Carrolla (a może jednak Ryana Hardy'ego? Też myślicie, że to Ryana?) i jego byłej żony, Claire Matthews (znana z "Justified" Natalie Zea) – pokazała, że followerem, wyznawcą kultu stworzonego przez mordercę, może być każdy. I tu tkwi prawdziwa, przerażająca moc tej historii. Udało się też "The Following" stworzyć własny klimat. A może to tylko złudzenie, może to tylko puszczone w odpowiednim momencie "Sweet Dreams" Marilyn Mansona.
Czuję się nieco rozczarowana faktem, że choć w "The Following" przemocy jest więcej niż w większości odcinków "Dextera", to scenariusz swoim poziomem przypomina co chwila, iż to produkcja stacji ogólnodostępnej. Ale jednocześnie przyznaję, że oglądało mi się ten pilot całkiem dobrze i zamierzam zerkać na serial dalej. Mam nadzieję, że będzie dalej sprawdzał się na poziomie rozrywki – może nie głębokiej i wyrafinowanej, ale jednak przyzwoicie zrobionej rozrywki.
Boję się tylko skrętu w stronę procedurala. Procedurali wystrzegam się jak ognia, więc jeśli okaże się, że będziemy przerabiać po kolei wszystkich 300 seryjnych morderców wyszkolonych przez Carrolla, to szybko podziękuję za tę przygodę, tak jak szybko podziękowałam za "Alcatraz". Dopóki jednak jest nadzieja na pyszną zabawę w kotka i myszkę pomiędzy Kevinem Baconem i Jamesem Puferoyem, oglądam dalej.
Ale nie będzie dla mnie zaskoczeniem, mili Czytelnicy i Wy, Czytelniczki drogie, jeśli Wasze pokłady wiary w możliwości twórcy "Krzyku" i "Jeziora marzeń" okażą się jednak mniejsze, i za tym łopatą potraktowanym krukiem z wiersza Edgara Allana Poe zakrzykniecie: "nigdy więcej!". Albo "nigdy już!". Albo "Próżny trud!". W zależności od tłumaczenia. Ach, te subtelne różnice…