"Justified: Miasto strachu" wrzuca kultowego bohatera w nową rzeczywistość – recenzja serialu
Marta Wawrzyn
6 września 2023, 17:02
"Justified: Miasto strachu" (Fot. FX)
"Justified: Miasto strachu" to kolejny serialowy powrót po latach – trochę w stylu "Dexter: New Blood", ale na szczęście jakościowo to znacznie wyższa półka. Czemu warto wybrać się do Detroit razem z Raylanem Givensem?
"Justified: Miasto strachu" to kolejny serialowy powrót po latach – trochę w stylu "Dexter: New Blood", ale na szczęście jakościowo to znacznie wyższa półka. Czemu warto wybrać się do Detroit razem z Raylanem Givensem?
"Justified" było serialem emitowanym w latach 2010-2015 przez telewizję FX i jak wiele – jeśli nie większość – produkcji tej stacji, zaczynało jako tytuł niedoceniany, a kończyło jako kultowy. Na co złożyło się kilka czynników, poczynając od tego, że serial przetrwał sześć sezonów i 78 odcinków, a skończywszy na jego wyjątkowym klimacie kryminału zmiksowanego z westernem, osadzeniu akcji w prowincjonalnym Kentucky, świetnych dialogach i nieustającej grze w kotka i myszkę rozgrywającej się pomiędzy szeryfem federalnym w kapeluszu Raylanem Givensem (Timothy Olyphant) a najbardziej elokwentnym z telewizyjnych przestępców Boydem Crowderem (Walton Goggins).
Nowa seria, czyli składające się z zaledwie ośmiu odcinków "Justified: Miasto strachu", od dziś dostępne na Disney+, to sequel o tyle odważny, że oglądamy w nim Raylana poza Kentucky, bez Boyda i właściwie tylko kapelusz pozostał na swoim miejscu. W tym kontekście skojarzenie z "Dexter: New Blood" pojawia się niemalże błyskawicznie, ale na szczęście równie szybko o nim zapominamy, bo powrót "Justfied", dziełem wybitnym nie będąc i oryginałowi jednak nie dorównując, nie jest też aż taką mordęgą.
Justified: Miasto strachu – Raylan Givens wraca w sequelu
Mimo że od zakończenia "Justfied" minęło jedynie osiem lat, akcja "Miasta strachu" dzieje się 15 lat po jego finale, czym twórcy – Graham Yost niestety nie stanął ponownie za sterami, showrunnerami są dawni scenarzyści i producenci Dave Andron i Michael Dinner – zdają się specjalnie nie przejmować. Nieważne, który to rok, ważne, że Raylan spędził półtorej dekady w Miami, jego córka (Vivian Olyphant, córka Timothy'ego) z niemowlęcia przedzierzgnęła się w zadziorną pannicę, a on sam nie wydaje się już specjalnie cool, zarówno ze swoim specyficznym stylem ubierania się, jak i sposobem bycia. We współczesnym świecie marshal Givens jest raczej przeżytkiem, zaś jego kontrowersyjne, ale i uwielbiane przez widzów metody zaprowadzania sprawiedliwości, nie raz, nie dwa są kwestionowane przez innych, nowych bohaterów, którzy w przeciwieństwie do niego nie utkwili w poprzedniej epoce i pewne niuanse rozumieją.
To ciekawy, bo nie tak znów oczywisty punkt wyjścia. Raylan w "Justified: Mieście strachu" jest trochę jak Don Draper pod koniec "Mad Men" – pan w średnim wieku w przestarzałej stylówie, który nie zauważył, że świat poszedł do przodu, a on przestał nadążać. A gdyby szukać bliżej, można by znaleźć podobieństwa pomiędzy naszym marshalem a uprzywilejowanymi facetami, którzy zostają "skasowani" przez opinię publiczną, nawet nie dlatego, że popełnili przestępstwo, a dlatego, że dopuścili się pewnych nadużyć w stosunkach międzyludzkich i wykorzystali władzę, jaką mieli nad innymi. Co serial zresztą zauważa na samym początku, wsadzając Raylana za kratki za to, jak potraktował aresztowanych kryminalistów. I tym samym otwiera nową epokę.
Spokojnie jednak, nikt nie robi z kultowego bohatera przestępcy, po prostu zostaje on wrzucony w nową rzeczywistość i zmuszony do pewnej autorefleksji. To, co w jego zachowaniu wydawało nam się urocze w poprzedniej dekadzie, dziś już odbieramy inaczej, zwłaszcza kiedy trochę poczytamy o nadużyciach policji. I serial to świetnie wie, a i sam Raylan nie tkwi długo w nieświadomości. A przy tym wszystkim wciąż pozostaje sobą, z całą swoją zawadiackością i skłonnością do chodzenia własnymi ścieżkami, ale też silnym poczuciem sprawiedliwości i pewnego rodzaju szlachetnością. Nie muszę chyba dodawać, że Olyphant błyskawicznie przemienia się z powrotem w Raylana, kapelusz wciąż pasuje jak ulał, a błyskotliwe dialogi w jego ustach dalej brzmią genialnie. Jeśli jest jakiś powód, aby oglądać "Justified: Miasto strachu", to jest nim właśnie odtwórca głównej roli i lekkość, jaką wnosi w ten mroczny przecież kryminał.
Justified: Miasto strachu – nowa miejscówka, nowy klimat
"Justified: Miasto strachu" to bardzo dużo zmian: nowa miejscówka, nowy klimat i nowy przeciwnik Raylana – socjopatyczny zabójca Clement Mansell (Boyd Holbrook, "Narcos"), zwany Dzikusem z Oklahomy. Czy rzeczywiście jest to aż tak szalona postać, jak chcieliby twórcy? Prawdopodobnie jednak nie, ale też należy pamiętać, że Mansell musi być i będzie porównywany do Boyda, a tego porównania nie wytrzymałby prawie nikt. Powiedzmy, że Dzikus ma swoje momenty, podobnie zresztą jak jego dziewczyna, Sandy (Adelaide Clemens, "Rectify"). To duet w stylu Bonnie i Clyde'a, przy czym sympatia widza właściwie nigdy nie jest po ich stronie, co także działa na minus, jeśli trzymać się porównania z Boydem, którego znaliśmy i rozumieliśmy jego racje.
Samo tytułowe miasto strachu, czyli Detroit, niewątpliwie ma "coś" w sobie, a twórcy, opierając się na stareńkiej książce Elmore'a Leonarda pt. "City Primeval", nie najgorzej oddają problemy tego specyficznego, bardzo amerykańskiego, a przy tym zupełnie innego niż Harlan w Kentucky, miejsca. Nie brak w serialu momentów, kiedy "Justified: Miasto strachu" bardziej niż "Justified" przypomina "The Wire", zagłębiając się w brudy Motor City. Wszyscy są umoczeni, wszyscy są skorumpowani, każdy policjant bierze łapówki i ucieka się do metod znacznie bardziej kontrowersyjnych niż Raylan, a ktoś taki jak prosty, przyzwoity człowiek właściwie w tym świecie nie istnieje.
Poznajemy całą gamę skomplikowanych, również moralnie, charakterów, na czele z prawniczką Mansella, Carolyn Wilder (Aunjanue Ellis, "Kraina Lovecrafta"), właścicielem baru Sweetym (Vondie Curtis Hall, "Daredevil") i grupką lokalnych policjantów, z których najciekawsza wydaje mi się Maureen (Marin Ireland, "Sneaky Pete"). Prawdę powiedziawszy, od starć Raylana z Mansellem – niedorastającym do pięt temu, co działo się pomiędzy marshalem a Boydem – znacznie fajniejsza, bo bardziej nieoczywista i wielowymiarowa, staje się jego relacja z Carolyn, zaczynająca się od zażartej batalii w sądzie i pikantnego żarciku na temat mężczyzn jak z "Yellowstone" (auć!). A moment, kiedy prawniczka mówi mu wprost: "Nie każdy może sobie pozwolić na to, żeby wściekać się tak jak ty", to scena prawdopodobnie najlepiej określająca zawiłości tej nowej epoki, której problemów nasz ulubieniec do końca nie rozumie.
Justified: Miasto strachu – czy warto oglądać serial?
Jest więc "Justified: Miasto strachu" miksem plusów i minusów, serialem dość nierównym i prawdopodobnie niewystarczająco kampowym, aby wszystko to, co w zamierzeniu miało być kozackie, rzeczywiście działało na ekranie. Być może gdyby chociaż część odcinków faktycznie wyreżyserował Quentin Tarantino, od którego rozmowy z Olyphantem ten serial się zaczął, chwalilibyśmy całość za realizację i nie przejmowali się aż tak bardzo samą fabułą. Ostatecznie jednak sequel na każdym polu nie wytrzymuje porównania z oryginałem, a to, jak mógłby być dobry, przypominają ostatnie sceny finału – które też sugerują, że być może dostaniemy jeszcze kontynuację, jakiej faktycznie chcieliśmy. Bo finałowe cameo jest iście elektryzujące.
Dziejąca się w Detroit odsłona przygód Raylana Givensa to bardzo przyjemny seans, ale jednak daleko mu do oryginalnego "Justified", a zwłaszcza jego najlepszych sezonów. Z wyjątkowego miksu, w którym kluczową rolę odgrywało prowincjonalne Kentucky i jego barwni mieszkańcy – w tym najbardziej charakterny przestępca, jakiego ziemia nosiła – nie zostało nic poza szeryfem w kapeluszu. I tak, owszem, miło go widzieć, podobnie jak jego córkę (trudno mi powiedzieć, czy Vivian będzie kiedyś dobrą aktorką, ale na pewno chemię z tatą ma przed kamerą bardzo fajną), ale właściwie do tego sprowadzają zalety tego powrotu – miło widzieć Raylana. Bo gdybym chciała się czepiać, powiedziałabym, że i dialogi są słabsze, i sposób prowadzenia fabuły mniej wciągający (może to być efekt braku Yosta w ekipie), i oryginalności w tym nie za wiele.
Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż solidny serial, który dawni fani połkną w dwa, trzy wieczory i zapytają o 2. sezon. Ale jednak chciałoby się więcej – dużo, dużo więcej.