"The Carrie Diaries" (1×01): Kolorowo i z fantazją
Marta Wawrzyn
16 stycznia 2013, 18:56
Pilot "The Carrie Diaries" jest odcinkiem sympatycznym, pełnym uroku i znakomicie odtworzonego klimatu lat 80., kiedy to królował kicz, kolory i fantazja. Jedyne, co może martwić, to jego wyniki oglądalności – dalekie od oczekiwanych.
Pilot "The Carrie Diaries" jest odcinkiem sympatycznym, pełnym uroku i znakomicie odtworzonego klimatu lat 80., kiedy to królował kicz, kolory i fantazja. Jedyne, co może martwić, to jego wyniki oglądalności – dalekie od oczekiwanych.
Jest rok 1984. 16-letnia Carrie Bradshaw (AnnaSophia Robb) zaczyna nowy rok szkolny w Connecticut i jednocześnie próbuje pozbierać się po śmierci matki. Tata (Matt Letscher), chcąc nieco podnieść ją na duchu, załatwia jej praktykę w kancelarii na Manhattanie. Podczas przerwy na lunch dziewczyna wpada w sklepie na Larissę, redaktorkę zajmującą się modą (Freema Agyeman) – i tak zaczyna się wielka miłość. Jak bliski związek łączy Carrie Bradshaw i Manhattan, wiedzą wszyscy fani "Seksu w wielkim mieście".
Ale "The Carrie Diaries" to nie tylko serial o młodej pannie Bradshaw i Manhattanie. Dość dobrze poznajemy też jej życie i znajomych w Connecticut. Ojciec i buntownicza młodsza siostra Carrie, Dorrit (Stefania Owen), zmagają się ze stratą ukochanej osoby, każde na swój sposób. Szkolni przyjaciele głównej bohaterki mają swoje problemy – przeżywają pierwsze miłości i odkrywają prawdy o sobie. Jest tu sympatyczna Mouse (Ellen Wong), jest szalona Maggie (Katie Findlay, czyli Rosie z "The Killing") i jej skrywający sekret chłopak Walt (Brendan Dooling). Jest wreszcie typowa szkolna królowa z młodzieżowych seriali, właścicielka największego tapiru w Connecticut, Donna Ladonna (Chloe Bridges), oraz biedny bogaty chłopak, w którym ona i Carrie będą się kochać – Sebastian Kydd (Austin Butler).
Pilot jest zgrabnym wprowadzeniem zarówno do tego, co dziać się w małomiasteczkowym światku Carrie, jak i do jej nowojorskich przygód. Oczywiście, trudno spodziewać się po serialu młodzieżowym scenariusza, który wgniecie człowieka w fotel – i tak się oczywiście nie stało. Ale "The Carrie Diaries" to solidnie napisana historia, w której widać rękę producentów "Plotkary", Josha Schwartza i Stephanie Savage. Showrunnerka serialu i scenarzystka pilota, Amy Harris, która pracowała zarówno na planie "Plotkary", jak i "Seksu w wielkim mieście", też niewątpliwie wie, co robi.
Tym, co mnie w młodzieżowym prequelu "Seksu w wielkim mieście" ujęło najbardziej, jest klimat. Natapirowane włosy, gigantyczne kolczyki, cętkowane getry, wysadzane cekinami sukienki noszone w dzień (pod zielony sweterek w obowiązkowe cętki!), lakierowane torebki, wszechobecny kicz i obciach. I muzyka! Czego to nie usłyszeliśmy w pilocie… Było "Girls Just Want to Have Fun" i "Bette Davis Eyes", i Depeche Mode. Kolorowe lata 80. odtworzono po prostu re-we-la-cyj-nie! Patrzenie na to wszystko i słuchanie tego wszystkiego to czysta przyjemność. Niejednemu dziecku tamtej epoki zakręciła się łezka w oku.
Nie mam wątpliwości, że "The Carrie Diaries" robi dokładnie to co "Mad Men" – gra na nostalgii, na sentymentach widzów. Gra bardzo sprawnie, bo odnosi się zarówno do szalonych lat 80., które wielu widzom przypominają młodość, jak i do dorosłego "Seksu w wielkim mieście". AnnaSophia Robb jest nie tylko przeurocza, jest też znakomitą Carrie Bradshaw. Bardzo podobnie kroczy w swoich, wtedy jeszcze nieco niższych, szpilkach, potrząsa włosami, prowadzi pierwsze rozmowy o seksie podczas lunchu, ma fioła na punkcie mody i Manhattanu, stawia pierwsze kroki jako pisarka i trzeba przyznać, że jak na 16-latkę pisze całkiem, całkiem.
Bardzo udanym nawiązaniem do "Sex and the City" jest ostatnia scena, w której główna bohaterka zasiada pod oknem i pisze. Mam nadzieję, że ten zabieg będzie powtarzany co odcinek. Na kilka poważnych nieścisłości (nie zgadza się m.in. wiek i kilka szczegółów biograficznych głównej bohaterki) fani "SATC" będą musieli niestety przymknąć oko.
Udała się też postać Larissy, redaktorki pisma "Interview", która kolekcjonuje ludzi i kradnie w sklepach tylko po to, żeby poczuć dreszczyk emocji. Choć ni w ząb nie rozumiem, czemu taka kobieta jak ona miałaby zaprzyjaźnić się z przypadkowo spotkaną nastolatką, muszę przyznać, że jest w niej dużo uroku. 16-letnia Carrie to sympatyczne dziewczątko, które nigdy nie spotkało geja i wiele by nie zdziałało samo na Manhattanie. Mając taką mentorkę, odważy się na niejedno szaleństwo i pozna szybciej dorosłe życie.
Na razie to Manhattan kojarzy jej się z "pierwszym razem", ale niewątpliwie do tematu dziewictwa jeszcze powrócimy. I w sumie nie mam nic przeciwko temu – zauważyliście, jak różnią się rozmowy bohaterów "The Carrie Diaries" o dziewictwie od tego, co wyprawiali cyniczni bohaterowie "Plotkary"? Jakby minęła cała epoka! No tak, w końcu to prawie 30 lat…
Teoretycznie "The Carrie Diaries" to serial dla każdego: młodszym widzom powinna spodobać się 16-letnia bohaterka i typowo młodzieżowe problemy, starsi powinni zwariować na punkcie klimatu. Teoretycznie. W praktyce stało się to, co było do przewidzenia: serial dla każdego okazał się serialem dla nikogo. Młodzież zapewne wolałaby historię osadzoną we współczesności (nie wszystkie nastolatki lubią stare filmy, jak Blair z "Plotkary"), dorośli nie chcą oglądać produkcji o życiu nastolatków. Oglądalność 1,6 mln/0,6 trudno nazwać inaczej niż słabym startem. Za tydzień pewnie jeszcze spadnie i… koniec?
Mam nadzieję, że tak się nie stanie i serial jednak się obroni. Zasługuje na to.