"Lakers: Dynastia zwycięzców" w szybkim tempie wkracza w nową erę – recenzja 2. sezonu serialu HBO
Mateusz Piesowicz
7 sierpnia 2023, 08:14
"Lakers: Dynastia zwycięzców" (Fot. HBO)
Kolejny sezon serialu i kolejne sezony NBA. Historia drużyny Los Angeles Lakers w szybkim tempie wkracza w 2. sezonie w nową erę. Z jakim skutkiem dla widzów i bohaterów?
Kolejny sezon serialu i kolejne sezony NBA. Historia drużyny Los Angeles Lakers w szybkim tempie wkracza w 2. sezonie w nową erę. Z jakim skutkiem dla widzów i bohaterów?
Chociaż "Lakers: Dynastia zwycięzców" nie była w 1. sezonie serialem pozbawionym wad, pisząc przed rokiem jego recenzję, nie umiałem powstrzymać się przed entuzjazmem. Żywiołowość, tempo, udzielająca się oglądającym energia – tym wszystkim kupiła mnie osadzona w latach 80. historia koszykarskiej drużyny z Los Angeles, trzymając w swoich objęciach aż do efektownego końca. Już wtedy jednak, mimo że unosiłem się wówczas na fali szaleńczego finału, przemknęła mi przez głowę myśl, że te same sztuczki, które przed chwilą się tak dobrze sprawdziły, w 2. sezonie mogą już nie zadziałać.
Lakers: Dynastia zwycięzców sezon 2 – powrót do LA
Dziś, będąc po seansie wszystkich siedmiu odcinków nowego sezonu (pierwszy z nich można już oglądać na HBO Max), mogę się pochwalić proroczymi zdolnościami. Bo powracająca po przerwie "Dynastia zwycięzców" nie tylko ani trochę się nie zmieniła, ale też jest dobrym przykładem na to, że bez rozwoju prędzej czy później zaczynamy się cofać.
Słowa te można przynajmniej w pewnym stopniu przypisać też samej drużynie Lakersów, która po odniesieniu swojego pierwszego wielkiego sukcesu w erze Showtime i zdobyciu mistrzostwa NBA w 1980 roku, stanęła przed wyzwaniem. Oto trzeba było sprawić, aby pojedyncze zwycięstwo okazało się początkiem tytułowej dynastii zwycięzców. Ligowych dominatorów, którzy grając skutecznie i widowiskowo, wybijaliby rywalom marzenia z głów, a widzom fundowali rozrywkę na najwyższym możliwym poziomie. Cel imponujący. Z jego realizacją było już trochę gorzej, o czym będziemy się przekonywać, śledząc rozgrywający się na przestrzeni czterech lat 2. sezon serialu.
Od razu w myślach zapala się czerwone światełko. Cztery lata? W siedmiu odcinkach? Dużo. Szczególnie na serial, który nadal zawiera ogromną obsadę, starając się choć w minimalnym stopniu oddać sprawiedliwość swoim bohaterom. Można się więc domyślić, że tempo jest od samego początku bardzo szybkie, a twórcy robią dużo, by pomieścić w fabule masę faktów, nie zaniedbując jednocześnie rozwoju postaci. Efekt tego taki, że pewne istotne wydarzenia zostają kompletnie zepchnięte na margines, co osobiście było dla mnie nieco rozczarowujące. I myślę, że nie będę w tym przekonaniu sam.
Lakers: Dynastia zwycięzców pędzi naprzód w 2. sezonie
Zwłaszcza że pominięcia niekoniecznie są nam tu zawsze dobrze wynagradzane, co w tym przypadku oznacza, że skupiając się na osobistych sprawach poszczególnych bohaterów, serial stosunkowo często osiada na mieliźnie. To natomiast uwiera tym bardziej, że cała serialowa ekipa to przecież grono wyjątkowo barwne i zwyczajnie przykre jest sprowadzanie ich do schematycznych rozwiązań.
A tych "Dynastia zwycięzców" oferuje niestety sporo i to na każdym froncie. Zarówno zawodniczym, gdzie jeszcze bardziej niż poprzednio prym wiedzie Magic Johnson (Quincy Isaiah), jak i zakulisowym, gdzie swój pomysł na budowę nowoczesnego biznesowo-sportowego imperium wdraża Jerry Buss (John C. Reilly). Przeskakując pomiędzy jednym i drugim, oraz zahaczając po drodze o mnóstwo przystanków, twórcy budują historię, której nie można co prawda nazwać nużącą, ale jeśli chodzi o zaangażowanie oglądającego, to nie tylko można, a nawet trzeba jej trochę zarzucić.
Najkrócej rzecz ujmując, skondensowana w siedmiu odcinkach (wcale nie takich długich, bo za wyjątkiem premierowego mają zwykle grubo poniżej godziny) opowieść po prostu nie ma czasu, żeby bardziej nas wciągnąć. Zamiast na tym skupia się raczej na odhaczaniu kolejnych punktów z długiej listy. Związki Magica? Są. Rodzinne sprawy Jerry'ego Bussa? Też. Perypetie z trenerami z Paulem Westheadem (Jason Segel) i Patem Rileyem (Adrien Brody) w rolach głównych? Zaliczone. Wybuch Jerry'ego Westa (Jason Clarke)? Niejeden. Rywalizacja z Celtics? Przy niej udaje nam się w końcu nieco zwolnić, bo twórcom zależy, by mocno wybrzmiała, ale dość powiedzieć, że dochodzi do tego dopiero w ostatnich odcinkach.
Lakers: Dynastia zwycięzców, czyli Magic i długo nikt
Każdy z pojawiających się wcześniej na pierwszym planie wątków jest traktowany mniej czy bardziej pobieżnie, co pozwala wprawdzie utrzymać spójny rytm, ale praktycznie uniemożliwia zbudowanie jakiejkolwiek bliższej więzi z którymś z bohaterów. Najbliżej tego jest rzecz jasna Magic, którego obecność, także za sprawą Isaiaha, staje się jeszcze bardziej dominująca. Objawia się to na różny sposób, niekoniecznie czyniąc z największej gwiazdy drużyny jej lidera, co stanowi jeden z lepszych wątków tego sezonu. Szkoda tylko, że brakuje przeciwwagi, którą nie jest ani zmarginalizowany Kareem Abdul-Jabbar (Solomon Hughes), ani mimo prób pozostający dość nijakim Larry Bird (Sean Patrick Small).
Wszystko, co najlepsze w serialu odbywa się zatem najczęściej z udziałem Magica, zarówno na hali, jak i poza nią, gdzie ten gigantyczny dzieciak zaczyna tak jakby dorastać. Nieźle wypadają też jego dwaj współpracujący a zarazem rywalizujący ze sobą trenerzy. Nabierający zuchwałości Westhead i zyskujący na znaczeniu Riley otrzymują należną im przestrzeń, a że Segel i Brody z choinki się nie urwali, oglądanie tej dwójki to przyjemność. Ale znów, poważniej zagłębić się choćby w ich ciekawą wzajemną relację nie ma czasu. A szkoda, bo ta miała potencjał na naprawdę interesujący wątek.
Podobnie jest zresztą z paroma innymi postaciami (zwłaszcza kobiecymi), które znikają gdzieś w tle, nie mając żadnych szans na przebicie się w wypakowanej po brzegi fabule. A przynajmniej taka Jeanie Buss (Hadley Robinson) zasługiwała tu na znacznie więcej niż do bólu stereotypowa rola sfrustrowanej córeczki niezauważającego jej tatusia. W sumie to jednak i tak znacznie więcej, niż przypadło w udziale Claire Rothman (Gaby Hoffmann), która w tym sezonie dosłownie gdzieś przepadła.
Czy Lakers: Dynastia zwycięzców jest już tylko dla fanów?
Biorąc to wszystko pod uwagę, nie da się stwierdzić, by "Lakers: Dynastia zwycięzców" zrobiła w tym sezonie krok naprzód. Przypomina to raczej uporczywe dreptanie w miejscu. Może i nogami przebiera się przy tym coraz szybciej, ale pokonany dystans pozostaje bez zmian, co koniec końców może być frustrujące. Zwłaszcza dla postronnego widza, którego serial kupił poprzednio swoimi atutami, i który oczekiwał, że tym razem będzie podobnie. Jest. Problem w tym, że nieco za bardzo.
Niewiele zmienia w takim wypadku fakt, że w nowych odcinkach już znane atrakcje zostają podniesione do kwadratu. Jeszcze więcej krótkich, ale piekielnie efektownych i fantastycznie zmontowanych sekwencji meczowych. Jeszcze bardziej ziarnisty obraz, który zestawiony z nowoczesnym stylem filmowania tworzy absolutnie unikatową i wciąż zachwycającą wizualnie mieszankę. Jeszcze śmielej przełamywana czwarta ściana i jeszcze zuchwalsze twórcze odpowiedzi na uderzającą w serial ze strony jego prawdziwych bohaterów krytykę.
Wszystko to sprawia, że choć "Dynastia zwycięzców" nadal wypada co najmniej nieźle pod kątem oferowania widzom dynamicznej telewizyjnej rozrywki, brakuje jej już odgrywającej tak istotną rolę w 1. sezonie świeżości. Jasne, tej można doszukiwać się w treści, obserwując, jak zdobywający przebojem tak parkiety, jak i gabinety Lakersi napotykają na swojej drodze kolejne przeszkody. To jednak zwyczajnie mało, zwłaszcza jeśli historia nie interesuje was jako fanów jeziorowców czy koszykówki generalnie. A jeśli się do nich zaliczacie? W takim razie szykujcie przekąski i nastawiajcie się na show.