"Tajna inwazja" stawia w finale na 40-minutową orgię głupoty – recenzja serialu Marvela i Disney+
Mateusz Piesowicz
27 lipca 2023, 11:14
"Tajna inwazja" (Fot. Marvel/Disney+)
Marvel jak dotąd nie miał szczęścia do finałów swoich seriali. Nawet w udanych projektach zakończenia nigdy nie stanowiły mocnych punktów. Czy z "Tajną inwazją" jest inaczej?
Marvel jak dotąd nie miał szczęścia do finałów swoich seriali. Nawet w udanych projektach zakończenia nigdy nie stanowiły mocnych punktów. Czy z "Tajną inwazją" jest inaczej?
Proste pytanie, prosta odpowiedź – nie, nie jest inaczej. No chyba że za "inaczej" uznamy jeszcze gorzej niż zwykle, co nie będzie twierdzeniem pozbawionym racji. "Tajna inwazja" pracowała wszak nad potwierdzeniem tej tezy już od kilku tygodni, finałowym odcinkiem umieszczając tylko wisienkę na szczycie tego niezbyt apetycznego tortu.
Tajna inwazja – serial Marvela rozczarowuje w finale
A miało być przecież zupełnie inaczej. Wypełniony gwiazdami serial miał nie tylko przerwać kiepską serię produkcji MCU, ale też zrobić to w wyjątkowym, "dorosłym" stylu. Dziś na wspomnienie tych szumnych zapowiedzi można się tylko gorzko uśmiechnąć. "Tajna inwazja" nie okazała się bowiem ani dorosła, ani choćby zwyczajnie udana, pozostawiając za sobą… właściwie to nic nie pozostawiając.
Co jednak jest w tym wszystkim być może najbardziej przykre to fakt, że oglądając serial, trudno było mieć wielkie nadzieje, że ostatni odcinek cokolwiek zmieni w jego odbiorze. Wręcz przeciwnie, można powiedzieć, że poprzednie doświadczenia z "Tajną inwazją" skutecznie przygotowywały nas na to zderzenie, co uczyniło seans finału totalnie beznamiętnym. Fabularne dziury, kpiny z logiki, idiotyczne zachowania bohaterów – no tak, w czym problem? Przecież już to widzieliśmy.
W gruncie rzeczy ani trochę nie dziwiła mnie więc zafundowana nam tu 40-minutowa orgia głupoty. Poczynając od konfrontacji fałszywego Fury'ego (Samuel L. Jackson) z Gravikiem (Kingsley Ben-Adir), która, cóż za zaskoczenie, nie miała najmniejszego znaczenia, a kończąc na równie beznamiętnym widoku prawdziwego Fury'ego rozprawiającego się z fałszywym Rhodeyem (Don Cheadle), całość miała posmak amatorskiego przedstawienia wystawionego przez osiedlowy teatr. Oczywiście gdyby ktoś zechciał wyłożyć na nie luźne 200 baniek.
Tajna inwazja, czyli na co poszły te ogromne pieniądze?!
Rzeczona kwota, dotąd zastanawiająca, a po finale zwyczajnie absurdalna, jest zresztą świetnym podsumowaniem całego przygnębiającego widowiska, jakim okazała się "Tajna inwazja". Pozbawiona krzty polotu, marnująca potencjał wykonawców i nudna jak flaki z olejem historia to idealny przykład drogiej błyskotki, którą sprawia się sobie, gdy chce się podbudować własne ego. Marvel to zabawa dla dzieci? No to teraz dostaniecie taką dorosłą rozrywkę, że wam szczęki opadną! Polityka, układy, światowe potęgi, najważniejsze szychy i kosmici! Mocne, co?
No cóż, nie bardzo. Albo mniej więcej tak, jak w teorii burzące porządek marvelowskiego świata wystąpienie prezydenta Ritsona (Dermot Mulroney), którego skutki rozegrano tutaj w sposób wywołujący (delikatnie mówiąc) uniesienie brwi. To zresztą tylko pierwszy z brzegu przykład na twórczą nieporadność, którą w finale ujrzeliśmy w całej okazałości.
Fury rozpętujący falę nienawiści wobec obcych i zaraz potem czmychający w kosmos. Kree nagle szukający pokoju ze Skrullami, mimo że wcześniej pozbawili ich rodzinnej planety. Bezceremonialnie wykończony mimo posiadania nieskończonej mocy Gravik. G'iah (Emilia Clarke) zyskująca tę samą potęgę, bo ktoś musiał bezceremonialnie wykończyć główny czarny charakter. Uff, jak oni to wszystko wcisnęli w krótki odcinek, w międzyczasie dodając jeszcze scenę akcji (przyznajmy, że nie najgorszą, ale na pewno niewywołującą reakcji typu "widać, na co poszły te miliony")?
Czy Tajna inwazja to najsłabszy serial Marvela?
Upraszczając to wszystko – "Tajna inwazja" nie tylko nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Ona te nadzieje brutalnie zdeptała, jakby nigdy nic wycierając sobie przy tym ręce w znane nazwiska, którym bez wyjątku zaproponowano role poniżej ich talentu. Tak, nawet w przypadku Olivii Colman, która może i skradła każdą scenę z udziałem Sonyi, ale pożytek z tego żaden, chyba że jej bohaterka jakimś cudem nie utonie pośród głębin marvelowskich postaci trzeciego planu.
Inna sprawa, że nawet jeśli się tak stanie, to z całym szacunkiem do aktorki, ale trudno mi będzie szczególnie się nad tym faktem roztkliwiać. I to samo dotyczy dosłownie każdej innej z tutejszych postaci, których losy nijak mnie nie obeszły. O ile jednak jestem jeszcze w stanie to zrozumieć (choć nie zaakceptować) w przypadku niektórych z nich, choćby Gravika, bo żadna to nowość, że czarny charakter w MCU posiada szczątkową osobowość, o tyle w odniesieniu do głównego bohatera jest to już pewne novum. A tu proszę, okazuje się, że nawet Nick Fury może człowiekowi zobojętnieć na tyle, by jedynym żywszym uczuciem, jakie wywołuje, było parsknięcie śmiechem na widok, że może i podpalił właśnie świat, ale za to jego żona jest zielona i spoko.
Trudno mi ten festiwal żenady nawet jakoś sensownie podsumować, więc pozwólcie, że zamiast poświęcać więcej czasu na serial, który absolutnie nie jest tego wart, ograniczę się do stwierdzenia, że dołek, w jaki wpadło uniwersum Marvela, wygląda na głębszy, niż się wydawało. Pytanie tylko, czy "Tajna inwazja" to już w takim razie dno, od którego można się wyłącznie odbić? Dla naszego własnego dobra, oby tak właśnie było. I tylko obsady szkoda.