"Wiedźmin" "heroicznie" żegna Henry'ego Cavilla i jest to śmiertelnie nudny seans – recenzja sezonu 3B
Agata Jarzębowska
27 lipca 2023, 09:01
"Wiedźmin" (Fot. Netflix)
Finałowe odcinki 3. sezonu "Wiedźmina" mogą irytować odstępstwami od książek, ale ich główny problem leży gdzie indziej. To blisko trzy godziny straszliwej nudy.
Finałowe odcinki 3. sezonu "Wiedźmina" mogą irytować odstępstwami od książek, ale ich główny problem leży gdzie indziej. To blisko trzy godziny straszliwej nudy.
Po naprawdę kiepskiej pierwszej części 3. sezonu "Wiedźmina", który czerpał garściami z książek, nie zastanawiając się nad sensem wrzucanych scen, przyszedł czas na finałowe odcinki i pożegnanie z Henrym Cavillem w roli Geralta. I po obejrzeniu całości mogę powiedzieć, że tylko z recenzenckiego obowiązku nie przerwałam seansu. Starałam się też nie przeglądać w tym czasie mediów społecznościowych, ale nie będę was okłamywać – nie zawsze się to udawało. W zeszłym roku showrunnerka serialu Lauren S. Hissrich obiecała nam "heroiczne pożegnanie" z Cavillem, ale jedyny heroizm był po mojej stronie: dotrwałam do napisów końcowych.
Wiedźmin sezon 3 – niewykorzystany potencjał Thanedd
Jak wiemy z zakończenia 5. odcinka 3. sezonu "Wiedźmina", na Thanedd dochodzi do zdrady i przewrotu. Czytelnicy sagi wiedzą, kto stoi po której stronie, a widzom nieznających książek tej części fabuły psuć nie będę – jednak trudno mi ukryć rozczarowanie tym, jak źle wykorzystany jest to motyw.
W sadze wszystko dzieje się szybko, chaotycznie, czytelnik czuje, że dzieją się rzeczy ważne i złe. I co więcej, jest utrzymywany w dokładnie tym samym stanie zaskoczenia, w jakim są bohaterowie. Wydawałoby się, że jest to świetny samograj. A gdy dodamy do tego, że mówimy o magach walczących ze sobą nawzajem, a w tym wszystkim o wiedźminie wymachującym mieczem – powinniśmy dostać angażujące i zapierające dech w piersiach sceny i efektowne wykorzystanie magii. Dostaliśmy niesamowicie nudną sekwencję, w której jest zdecydowanie za dużo gadania i stania bez ruchu, i przez większość czasu brakuje jakiejkolwiek akcji. I niby każdy spotyka się z tym, z kim spotkać się ma, ale finalnie chce się zapytać: no i co z tego?
Jedyną rzeczą, która jest fajna, a mogłaby być świetna, jest widowiskowa walka Vilgefortza (Mahesh Jadu) z Geraltem. Serial zaskakująco dobrze pokazał umiejętności Vilgefortza, a Mahesh Jadu i Henry Cavill dają z siebie wszystko i jeszcze więcej. Tylko dlaczego oglądamy ją przeniesioną na plażę? Dlaczego nie toczą jej tam, gdzie powinni, czyli na schodach w Garstangu? Dlaczego musiano ich wywabić z zamku na plażę? Za nic nie rozumiem tej decyzji, bo walka tych dwóch na schodach naprawdę jest kultowa i jeżeli twórcy mogli czymś zadowolić fanów, to właśnie tym.
Trudno jednak, by sprawnie zrobiona kilkuminutowa scena walki uratowała cały odcinek, który zresztą znowu podkreślił, jak serial za nic ma poczucie czasu i geografię tego świata. Tym razem zrobił to za pomocą Jaskra (Joey Batey), który na samym początku odcinka kieruje się do zamku i biegnie, biegnie, i dobiec nie może. Podczas gdy pozostali bohaterowie pokonują tam i z powrotem większe odległości i to kilkukrotnie, bard biegnie aż do kolejnego odcinka, by dotrzeć na miejsce, gdy już wszystko zostało rozstrzygnięte. A jakiś czas później na piechotę dociera do Brokilonu.
Zgodnie z przewidywaniami, wątek Yennefer (Anya Chalotra) został całkowicie zmieniony, wciągając ją na całego w politykę czarodziejów. Niestety, przez to, że twórcy "Wiedźmina" za nic nie umieją sprawić, by konflikty polityczne były ciekawe, wątek Yen jest bardzo nijaki, a ona sama jest przedstawiania wręcz niczym wielka przywódczyni, która wszystkich poprowadzi ku lepszej przyszłości. A Anya Chalotra niestety nie ma charyzmy osoby, która mogłaby pociągnąć za sobą tłumy, a już na pewno nie sprzątać politycznie po wydarzeniach na Thanedd. Zresztą problem ten dotyczy wszystkich czarodziejek i magów, którzy niby odgrywają ważną rolę, ale w sumie są jednolitą masą i trudno ich od siebie odróżnić. A co dopiero pojąć, kto po czyjej stronie stoi.
Wiedźmin – 3. sezon próbuje śmiertelnie znudzić widzów
Jeżeli jest jakiś jeden wątek z książek Sapkowskiego, którego nie lubi absolutnie nikt, to jest to pobyt Ciri (Freya Allan) na pustyni Korath. W sadze zajmuje on niewiele miejsca, ale jest zaskakująco męczący i dłuży się niemiłosiernie. I pomimo niechęci polskiego producenta serialu Tomasza Bagińskiego i Lauren S. Hissrich do pokazywania w serialu "nudnych" fragmentów z sagi, temu postanowili poświęcić cały odcinek.
I jeżeli chcieli przełożyć cierpienie fanów podczas czytania tego fragmentu do serialu, to udało im się znakomicie. Był to też ten odcinek, podczas którego nie umiałam się powstrzymać przed patrzeniem w telefon. Bo na tej pustyni nie dzieje się absolutnie nic wartego uwagi. Ciri cierpi, my cierpimy razem z Ciri, a Freya Allan udowadnia, że bez Cavilla nie zawsze daje radę. O ile ich duet w pierwszej części sezonu był czymś, co pochwaliłam, o tyle widać wyraźnie, że Allan czerpała dużo z tego, co Cavill robił na ekranie. Pozostawiona sama sobie nie potrafi sprawić, by chciało się ją dalej oglądać, a przecież przed nią wiele ważnych scen, które będzie musiała unieść samodzielnie.
Mam też ogromny problem z całym wątkiem Ciri i jej rozwojem, ponieważ serial już teraz zrobił z niej wytrawną zabójczynię potworów, a zaraz zrobi i morderczynię ludzi. A przecież Ciri nie wprawiła się w zabijaniu, bo nauczył ją tego Geralt, wręcz przeciwnie, wiedźmin robił wszystko, by księżniczka podnosiła miecz tylko do obrony. Ciri stała się morderczynią dużo później, gdy musiała zacząć radzić sobie całkiem sama. I była to przemiana wiarygodna, i w pewien sposób bardzo smutna. I ani trochę nie podoba mi się, że serial nie pozwoli jej na ten naturalny rozwój.
Na szczęście wątek Ciri na pustyni się kończy i przechodzimy do szumnie zapowiadanego Brokilonu, wątku, który był rozważany przez fanów jako możliwa szansa na podmianę Cavilla na Liama Hemswortha. To się jednak nie dzieje, a może i szkoda, bo wtedy wydarzyłoby się cokolwiek. Ponieważ ostatni, 8. odcinek 3. sezonu "Wiedźmina", a tym samym jego finał – i ostateczne już pożegnanie z Cavillem – ponownie jest śmiertelnie nudny. Moglibyśmy poznać w nim trochę lepiej brokilońskie driady, ale serial traktuje je jak tło, którym trzeba wypełnić kadr. Jeżeli widzowie nie wiedzą, kim one są i dlaczego Brokilon jest istotny, to z serialu tego się nie dowiedzą.
Za to pojawia się w końcu Milva, grana przez Meng'er Zhang. I mam tutaj mieszane uczucia, ponieważ z jednej strony, mam wrażenie, że aktorka ma w sobie tę iskrę, jaka do zagrania Milvy jest potrzebna. Z drugiej, serial na chwilę obecną zupełnie nie złapał tego, dlaczego Milva jest dla wielu tak drogą bohaterką, którą lubi się od pierwszych chwil. Dlatego przed Meng'er Zhang stoi ogromne zadanie, bo nie wierzę, że sami scenarzyści oddadzą jej bohaterce sprawiedliwość – nie zrobili tego przy żadnej innej postaci – i tak naprawdę wszystko leży w jej rękach i umiejętności wyciągnięcia Milvy na światło dzienne nie dzięki scenariuszowi, a wbrew niemu. Nad tym, czy Meng'er Zhang dotrzymuje kroku Henry'emu Cavillowi i jego Geraltowi nie warto się nawet pochylać, w końcu to nie u jego boku zagra najważniejsze dla tych bohaterów chwile.
Wiedźmin – sezon 3 zmarnował ogromny potencjał sagi
3. sezon "Wiedźmina" pokazał wyraźnie, jak marnowany jest potencjał sagi Sapkowskiego. Twórcy nie pojęli, że wielkość tej sagi nie opiera się na zabijaniu potworów czy spektakularnych wojnach, a na postaciach, o których przygodach chcemy czytać. Na dialogach, które potrafiły rozbawić do łez i były trafne, na zawartych w tym wszystkim niuansach i drugim dnie, na tym, że bohaterowie mieli ze sobą ciekawe relacje. Polityka Andrzeja Sapkowskiego bywała przemyślana i bywała też zupełnie bez sensu, ale nie miało to znaczenia, bo cała reszta była elektryzująca, od filozoficznych pogadanek przy ognisku po uszczypliwe uwagi postaci.
I niezależnie od tego, czy Hissrich i Bagiński w przyszłości będą nadal "trzymać" się sagi, czy pójdą swoją drogą, nigdy nie zrobią tego serialu dobrym, jeżeli wydaje im się, że wystarczy, by Geralt machał mieczem, a cały serial był o zaginionej rodzinie, która próbuje się odnaleźć.
Ale czy jest jakaś scena w sezonie 3B "Wiedźmina", która mi się podobała bez zastrzeżeń? Tak. Mowa o pierwszej scenie z nowymi znajomymi Ciri w roli głównej – fani sagi świetnie wiedzą, o kim mowa. Pojawiają się oni w serialu dosłownie na chwilę, więc trudno o ich castingu powiedzieć cokolwiek, ale ich wejście jest takie, jakie powinno być. Szybkie, gwałtowne i mordercze. I to są jedyne trzy minuty z trzech godzin, do których nie mam żadnych zastrzeżeń. Co nie jest dobrym wynikiem.
3. sezon "Wiedźmina" już w pierwszej połowie zaliczył spadki oglądalności, a widzowie rezygnowali z seansu, nie dotarłszy do końca. Przyznam, że jestem bardzo ciekawa wyników za sezon 3B, bo coś mi mówi, że odpadnie na nim jeszcze więcej osób. I pozostaje pytanie, czy ktokolwiek będzie chciał wrócić, by oglądać 4. sezon "Wiedźmina".