"Jack Ryan" kończy swoją wartę i przekazuje pałeczkę dalej – recenzja finału serialu Prime Video
Mateusz Piesowicz
15 lipca 2023, 16:02
"Jack Ryan" (Fot. Amazon Prime Video)
Czy "Jack Ryan" to produkcja wyjątkowa na tle współczesnej telewizyjnej konkurencji? Nie. Co nie oznacza, że nie będziemy za zakończonym właśnie serialem z Johnem Krasinskim tęsknić.
Czy "Jack Ryan" to produkcja wyjątkowa na tle współczesnej telewizyjnej konkurencji? Nie. Co nie oznacza, że nie będziemy za zakończonym właśnie serialem z Johnem Krasinskim tęsknić.
Jeśli przygody doktora Ryana (John Krasinski) to dla was nie pierwszyzna, dwa ostatnie odcinki finałowego sezonu nie miały prawa was praktycznie niczym zaskoczyć. Z jednej strony nie świadczy to najlepiej o scenarzystach, którzy zwłaszcza na ostatni serialowy akt mogli przygotować coś specjalnego. Z drugiej trudno mi mieć o ten brak oryginalności szczególne pretensje. Bo i czego tu się czepiać, skoro "Jack Ryan" zrobił po prostu to, co wychodzi mu najlepiej i znów uratował świat?
Jack Ryan – jak wypadło zakończenie serialu?
Jest to tym bardziej irracjonalne, że po czterech sezonach można się już było przyzwyczaić do wszelkich wad, których serial Amazona bynajmniej się nie wstydzi. Proste, zmierzające po nitce do kłębka fabuły, przewidywalne zwroty akcji, pozbawione większego (albo wszelkiego) polotu dialogi – nie jest to nic nowego, więc mieliśmy już dość czasu, żeby albo przyjąć tę historię z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo dawno dać sobie z nią spokój. Skoro nadal tu jesteście, to zgaduję, że wybraliście opcję numer jeden. Czy jest czego żałować?
Patrząc w ujęciu ogólnym, raczej nie. W swoich kolejnych odsłonach "Jack Ryan" zachowywał z grubsza podobny, co najmniej przyzwoity poziom i nie zmieniło się to do samego końca, który zastał naszego bohatera i jego towarzyszy w Mjanmie. W tle konwergencja miejscowej triady z meksykańskim kartelem, międzynarodowy terroryzm, macki intrygi sięgające do samego CIA, no i wreszcie sprawy osobiste. Ot, typowa mieszanka, która niczym nie zaskakuje, ale pozwala nie nudzić się przez dwie godziny, utrzymując w tym czasie całkiem wysokie tempo.
W szczegółach sprawa wygląda już nieco gorzej. Zwłaszcza gdy zaczynamy dostrzegać, że chcąc jak najszybciej doprowadzić do oczekiwanego przez fanów szczęśliwego zakończenia, twórcy postawili na pośpiech nie tylko w kwestii akcji, ale też fabuły. Wcześniej wprowadzone i wydawałoby się, że złożone wątki nagle skręcały więc ku błyskawicznym konkluzjom, co kładło się cieniem na całą historię, czyniąc ją mocno pretekstową. I nie chodzi wcale o stawki, którym większa przyziemność wychodzi akurat na dobre. Problem przede wszystkim w napięciu, które jak na ten serial jest zaskakująco niskie.
Jack Ryan udowadnia, że czarno-białe nie musi być złe
Efekt tego taki, że właściwie jedynym momentem, w którym podczas seansu finałowych odcinków można się poderwać z fotela, jest aż nazbyt realistyczna scena torturowania Jacka. Cała reszta toczy się zaskakująco gładko, zarówno na froncie birmańskim, jak i amerykańskim, gdzie James Greer (Wendell Pierce) i Elizabeth Wright (Betty Gabriel), podążają tropem domowej odnogi globalnej afery. Wydawałoby się, że ściśnięcie historii w krótszym niż zwykle sezonie będzie jej atutem, ale jest odwrotnie – po prostu zamiast dłużyzn mamy niezbyt angażujące gonitwy.
O ile jednak można mieć zastrzeżenia wobec sposobu, w jaki serial finiszuje, to nie tak, że wszystko w tym finale zawodzi. Wręcz przeciwnie, mimo towarzyszących mu dość chłodnych emocji, miałem po seansie poczucie sporej satysfakcji. Tak, wszystko rozwiązało się wyjątkowo gładko, a unikając większych tragedii i przykładnie karząc zdrajców, twórcy nie pozostawili nawet milimetra miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. Ale w tym przypadku to zwyczajnie pasuje.
Chociaż nie raz sugerowano inaczej, "Jack Ryan" to bowiem w gruncie rzeczy czarno-biała historia. O dziwo, nie świadczy to o niej źle. Nie wiem, może to po części przesyt serialowymi antybohaterami i potrzeba złapania oddechu przy czymś nierodzącym żadnych dylematów. Ale raczej nie doszukiwałbym się tu wielkich teorii. Są historie i postaci, które ich nie potrzebują. Wystarczy, że pozostają od lat takim samym wzorem właściwego postępowania bez względu na okoliczności – Jack Ryan zdecydowanie się do tego grona zalicza.
Jack Ryan – czy to już naprawdę koniec?
I właśnie dlatego rozstanie z nim w jego serialowym wcieleniu jest mimo wszystko przykre, nawet jeśli on sam jak mało kto zasłużył sobie na urlop u boku Cathy (Abbie Cornish). A boli tym bardziej, że to Jack od początku był i został do samego końca najmocniejszym punktem serialu. Można się zastanawiać, czy John Krasinski przebił już w tej roli swoich poprzedników (zwłaszcza Harrisona Forda), ale choćbyście uznali, że nie, trzeba mu oddać, że zrósł się z nią w na tyle dużym stopniu, by przynajmniej częściowo zmazać z siebie wizerunek Jima Halperta. Wbrew pozorom, to było wyzwanie.
Jeszcze większym będzie natomiast go zastąpić, jeśli Amazon zdecyduje się nie porzucać serialowego świata, realizując zapowiadany już spin-off z Domingo Chavezem (Michael Peña) w roli głównej. Obecność i znaczenie tego bohatera w 4. sezonie (w końcu podczas kulminacji to on ratuje Jacka, a nie na odwrót) każą sądzić, że rzeczywiście może się to wydarzyć, co byłoby z pewnością niezłą formą zadośćuczynienia, umożliwiając powrót znanych i lubianych postaci, jak choćby Mike (Michael Kelly), z którym zresztą Chavez złapał fajną chemię. O ewentualnym pojawieniu się choćby w drobnej roli samego Ryana nawet nie wspominam.
Opcji jest zatem kilka i wcale nie jest powiedziane, że pożegnanie z "Jackiem Ryanem" musi oznaczać rozstanie również ze stworzonym przez Toma Clancy'ego uniwersum. Może nie najbardziej wiarygodnym, może działającym na prostych zasadach i niepróbującym widza niczym zaskoczyć. Ale zapewniającym od kilku lat solidną porcję wysokobudżetowej telewizyjnej rozrywki na poziomie. To też osiągnięcie.