"Pełne koło" to zmyślna układanka, która ma szansę was wkręcić – recenzja serialu Stevena Soderbergha
Marta Wawrzyn
13 lipca 2023, 10:00
"Pełne koło" (Fot. HBO Max)
Nowy Jork, kilka przeplatających się ze sobą historii, intryga kryminalna, obsada wypakowana znanymi nazwiskami, a do tego oscarowy reżyser za sterami. "Pełne koło" w teorii ma wszystko, żeby się podobać – a jak jest z praktyką?
Nowy Jork, kilka przeplatających się ze sobą historii, intryga kryminalna, obsada wypakowana znanymi nazwiskami, a do tego oscarowy reżyser za sterami. "Pełne koło" w teorii ma wszystko, żeby się podobać – a jak jest z praktyką?
Ostatnimi czasy obserwujemy wysyp seriali, którymi zdecydowanie bym się zachwyciła, gdyby pojawiły się dwadzieścia, no, chociaż te dziesięć lat temu. Tak było chociażby z "Warszawianką", która, choć świetnie napisana, póki co za nic nie chce wyjść poza schematy polskiego "Californication". Tak też niestety jest z "Pełnym kołem", liczącą sześć odcinków miniserią HBO Max, za którą odpowiada znakomity duet, składający się z reżysera Stevena Soderbergha ("The Knick", "Mozaika") i scenarzysty Eda Solomona (filmy z serii "Iluzja"). Z jednej strony, po obejrzeniu całości nie mogę powiedzieć, żeby to był stracony czas. Z drugiej, nie mam też wrażenia, żeby to był seans obowiązkowy.
Pełne koło – o czym jest serial Stevena Soderbergha?
Wszystko zaczyna się od tajemniczej sentencji. "To nigdy się nie zaczyna, a zatem nigdy się nie kończy" – słyszymy na dzień dobry, a następnie przenosimy się do Queens w Nowym Jorku, gdzie ktoś do kogoś strzela, jesteśmy świadkami pogrzebu i tego, jak rodzina zmarłego zastanawia się, co zrobić dalej i jak odpowiedzieć na to, co się stało. Nie jest to oczywiście zwyczajna rodzina, a jedna z rodzin kryminalnych, walczących o wpływy w mieście. Wychodząc od prostego i skomplikowanego jednocześnie wątku zemsty, sięgającego swoimi korzeniami dość dalekiej przeszłości, "Pełne koło" zaczyna snuć kilka z pozoru niezależnych od siebie historii, które, jak nietrudno się domyślić, w pewnym momencie jakoś się połączą, odsłaniając siatkę powiązań między bohaterami.
Odkrywanie motywacji kolejnych postaci, powiązań między nimi i szerszego tła to znaczna część frajdy związanej z oglądaniem serialu HBO Max. Po zobaczeniu całości mogę was zapewnić, że rzeczywiście mamy tutaj do czynienia ze zmyślną, inteligentną układanką, przy której oglądaniu z początku trzeba się mocno skupiać, by w kolejnych odcinkach zostać za to nagrodzonym. Choć nie jestem fanką binge-watchingu, mam wrażenie, że temu akurat serialowi taki model emisji raczej by pomógł, niż zaszkodził. Pod względem konstrukcji przypomina on bowiem raczej dawne filmy Soderberga, na czele z "Traffic" z 2000 roku, niż seriale. A jeśli chodzi o samą treść i walory rozrywkowe, wypada zdecydowanie lepiej od "Mozaiki" z Sharon Stone, oferując opowieść, która i potrafi wkręcić, i ma drugie dno, choć brakuje jej tak większej głębi, jak i oryginalności.
Serial HBO Max łączy w sobie elementy thrillera, kina akcji, historii kryminalnej i dramatu rodzinnego, pokazując Nowy Jork jako prawdziwy tygiel narodów i sięgając do korzeni tamtejszej imigracji i tamtejszej przestępczości. A że jest bardzo sprawnie napisany, świetnie zrealizowany, oferuje dobrze zawoalowaną i łączącą wszystkie postacie tajemnicę do rozgryzienia, mając przy tym obsadę jak marzenie, to ogląda się go z większą przyjemnością, niż sugerowałaby to sama jakość opowiadanej historii.
Pełne koło – Claire Danes, Zazie Beetz i świetna obsada
Choć skojarzeń z poprzednim dziełem Soderbergha dla HBO na szczęście za dużo nie ma, "Pełne koło" jest społeczną mozaiką, pokazującą wiele różnych twarzy Wielkiego Jabłka. Mamy więc rodzinę zabitego kryminalisty, Quincy'ego Mahabira, w której szczególne miejsce zajmują Savitri (CCH Pounder, "Avatar") i zwłaszcza Aked (Jharrel Jerome, "Jestem Panną"), młody człowiek częściowo napędzany pragnieniem zemsty, a częściowo chęcią pomocy i wykazania się w swojej społeczności. Jego działania nakręcą wydarzenia, rozgrywające się w różnych częściach miasta, a przy tym nie zna on pełnego obrazu sytuacji, w której istotną rolę odgrywa pochodzenie i stara klątwa.
Nieudane porwanie nastoletniego chłopaka łączy go z rodziną Browne'ów, typowymi przedstawicielami klasy średniej z Manhattanu. Claire Danes ("Homeland") wciela się w Sam, postać bardzo przypominającą jej rolę z "Rozterek Fleishmana", z kolei Timothy Olyphant ("Justified") gra jej męża, Dereka. Ofiarą porwania, które idzie na opak, ma być ich syn Jared (Ethan Stoddard, "Mysteries at the Museum"). Nie mniej istotny w całej układance jest ojciec Sam, Jeff (Dennis Quaid, "Goliath"), właściciel sieci knajp.
Do tego dochodzi jeszcze dwóch chłopaków z Gujany, Xavier (Sheyi Cole, "Atlanta") i Louis (Gerald Jones, "Wampiry kontra Bronx"), szukających szczęścia w Stanach, oraz mieszkająca już w amerykańskim raju siostra jednego z nich, Natalia (Adia, "Klub Północny"), która ma powiązania z Mahabirami. A na to wszystko nakłada się śledztwo prowadzone przez agentkę U.S. Postal Inspection Service, Melody Harmony (Zazie Beetz, "Atlanta"), na własną rękę, ponieważ jej szef, Manny (komik Jim Gaffigan), ma spore wątpliwości co do tego, czy powinna ona w ogóle być w to zaangażowana. Młoda, piekielnie ambitna i obdarzona ogromnym talentem do rozpracowywania ludzkich sekretów agentka ma bowiem pewne problemy psychologiczne, rzutujące też poważnie na jej życie prywatne. Uff… Tak, wątków i postaci jest tutaj zatrzęsienie.
Na przestrzeni sześciu godzin historie tych wszystkich ludzi zgrabnie połączą się ze sobą, tworząc satysfakcjonującą całość i dając przynajmniej części aktorów szansę na wykazanie się. Najlepiej moim zdaniem wypada duet Beetz i Gaffigan, oboje nieoczywiści od początku do końca, zwłaszcza jak na "tych dobrych". Danes gra postać, którą już znamy, i chociaż jest w tym świetna, nie dostaje szansy na wiele więcej. Paradoksalnie to Olyphant przyciąga więcej uwagi jako ten, któremu trafiła się rola wykraczająca poza to, co wydawało się być jego emploi (inna sprawa, że jest ono znacznie szersze, niż pamiętamy na co dzień, kojarząc go przede wszystkim jako "szeryfa w kapeluszu"). Najbardziej zmarnowany wydał mi się potencjał Jerome'a, który ma na koncie role wybitne, od "Moonlight", przez "Jak nas widzą", po "Jestem Panną", a tutaj musimy sobie sami dopowiadać wiele rzeczy, aby zrozumieć jego postać.
Pełne koło – czy warto oglądać serial HBO Max?
Odpowiedź na to, czy warto oglądać "Pełne koło" i poświęcać sześć godzin na rozpracowywanie zagadki pt. co łączy tych wszystkich ludzi, jak również doszukiwanie się – czasem niestety z lupą – dodatkowych znaczeń tej historii i jej odniesień do współczesnego świata, w tym korzeni przestępczości wśród imigrantów, nierówności ekonomicznych, różnic kulturowych, szerszych spraw geopolitycznych itp., itd., nie jest taka prosta. Steven Soderbergh od dawna nie stworzył niczego wybitnego i serial HBO Max raczej też nie stanie się przełomem, mimo tego że jest przemyślany, inteligentny i najzwyczajniej w świecie umie wciągnąć w rozwiązywanie swojej głównej tajemnicy.
Mnie zawiódł przede wszystkim na czysto ludzkim, emocjonalnym poziomie – nawet jeśli postacie są "na papierze" wystarczająco złożone i grają je aktorzy bez mała fantastyczni, nie było to w stanie sprawić, żeby losy kogokolwiek z nich rzeczywiście zaczęły mnie obchodzić. Jak gdyby koniec końców nie byli to bohaterowie z krwi i kości, a jedynie elementy potrzebne, aby cała układanka pasowała do siebie. Wyjątek stanowi duet nieoczywistych agentów nieoczywistej instytucji, ale i w tym przypadku nie są to raczej role na Emmy, i to zupełnie nie z winy aktorów. To kwestia scenariusza.
Poza emocjonalną pustką wyzierającą z "Pełnego koła" – którą trochę, ale niewystarczająco, pomaga przezwyciężyć ostatnia wspólna scena Beetz i Danes, sugerująca dalsze losy i prawdziwą naturę obu bohaterek – dużym minusem jest brak oryginalności serialu. To wszystko już było w takim czy innym wydaniu. Te problemy były już poruszane, te historie były już opowiadane, a dorzucenie do miksu Gujany nie czyni całości wyjątkową, ponieważ równie dobrze mogłoby to być jakiekolwiek inne miejsce na świecie, zmagające się z niemal identycznymi problemami. "Pełne koło" sprawia niestety wrażenie czegoś, czym byśmy zachwycili się, ale dwadzieścia lat temu.
Co jednak w tym momencie stanowi głębszy problem: pomijając nieliczne perełki, coraz trudniej w ostatnich latach o serialowe dzieła wybitne. Rządzi przeciętność i powtarzalność. Złota era streamingu – jeśli tym właśnie były ostatnie lata, bo można się co do tego spierać – zaczynała się od świeżych pomysłów, skończyła się masowymi kasacjami, porażkami wielkich projektów i związanych z nimi twórców oraz potężnymi problemami finansowymi. A "Pełne koło", z plejadą gwiazd, filmowymi nazwiskami za kulisami i nieodpartym wrażeniem miałkości, świetnie się w schyłek tej ery wpisuje.