"Ghosts of Beirut" jest jak miks "Homeland" i "Faudy" z dodatkiem faktów – recenzja serialu SkyShowtime
Nikodem Pankowiak
3 lipca 2023, 12:02
"Ghosts of Beirut" (Fot. SkyShowtime)
"Ghosts of Beirut" zabiera widza w sam środek ogarniętego konfliktem Libanu i trwającego kilka dekad polowania na groźnego terrorystę. Czy to emocjonująca podróż?
"Ghosts of Beirut" zabiera widza w sam środek ogarniętego konfliktem Libanu i trwającego kilka dekad polowania na groźnego terrorystę. Czy to emocjonująca podróż?
Avi Issacharoff i Lior Raz – twórcy popularnej i, co najważniejsze, godnej polecenia "Faudy" – powracają z nową produkcją, tym razem stworzoną z myślą o amerykańskim rynku. Ich "Ghosts of Beirut" to 4-odcinkowy miniserial stworzony dla Showtime, który w Polsce, niecałe dwa miesiące po premierze w Stanach, trafił na platformę SkyShowtime (dostępne są póki co dwa odcinki). Czy ta oparta na faktach produkcja jest w stanie zainteresować widzów, zwłaszcza tych, którzy pokochali poprzednie dzieło jej twórców?
Ghosts of Beirut – o czym jest serial twórców Faudy?
"Ghosts of Beirut" to serial skupiający się na wojnie domowej trawiącej Liban przez dekady i postaci Imada Mugniyeaha (Hisham Suleiman, a w młodszej wersji Amir Khoury – obaj znani z "Faudy") – człowieku, o którym można powiedzieć, że był dla CIA pierwszym bin Ladenem, dopóki prawdziwy bin Laden nie pojawił się na horyzoncie. Mugniyeah to Bardzo Zły Człowiek, o czym twórcy przekonują nas na każdym kroku, który spędza sen z powiek zarówno amerykańskim, jak i izraelskim służbom specjalnym. Człowiek owładnięty obsesją stworzenia nowego Bliskiego Wschodu, i który – jakkolwiek to zabrzmi – wyniósł terroryzm na nowy poziom.
Przez lata będzie próbował dorwać go zarówno Mossad, jak i CIA, którym przyjdzie działać w realiach bardziej skomplikowanych niż węzeł gordyjski – tyle że tutaj nie da się rozwiązać problemu jednym ostrym cięciem. Ogarnięty wojną domową Liban, w części okupowany przez Izrael, to koszmar dla każdego specjalisty od geopolityki. Łańcuch zależności jest tutaj niezwykle długi, a podczas toczącego się konfliktu swoje próbują ugrać chociażby Izraelczycy, Hezbollah czy Iran. No i oczywiście Amerykanie – serial pozwala nam śledzić m.in. jak nad dyplomatycznym rozwiązaniem pracuje Robert Ames (Dermot Mulroney, "Hanna"), podczas gdy inna agentka, pochodząca z Libanu Lena (Dina Shihabi, "Archiwum 81"), próbuje za wszelką cenę dorwać Mugniyeha.
Jego postać jest swego rodzaju spoiwem, klamrą spinającą cały serial, ponieważ widzowie towarzyszą mu od lat 80. do jego śmierci w zamachu bombowym w 2008 roku (to nie spoiler, jeśli serial jest oparty na prawdziwych wydarzeniach). W tym samym czasie po drugiej stronie barykady postacie zmieniały się często, dlatego trudno się do nich przywiązać. Być może byłoby nieco łatwiej, gdyby nie były one jedynie zapychaczami ekranu. Jedynie Lenie twórcy spróbowali nadać nieco ludzkich cech, cała reszta to pionki mające służyć jedynie pchaniu historii do przodu.
Ghosts of Beirut upraszcza bardzo skomplikowany temat
Ale to niejedyny problem serialu. Największym grzechem "Ghosts of Beirut" są bowiem uproszczenia. Bardzo skomplikowany temat libańskiej wojny domowej został tutaj upakowany w cztery odcinki, w których nie uświadczymy zbyt wielu odcieni szarości. Tu od początku wiadomo, kto jest dobry, a kto zły. I jasne, głupotą byłoby wymagać, by twórcy serialu szukali usprawiedliwień dla działań terrorystów. Ale już można byłoby na przykład oczekiwać, że serial trochę szerzej spojrzy na to, jak Amerykanie poniekąd sami wyhodowali takich terrorystów jak Mughniyeh, by później z całą stanowczością próbować ich zwalczać.
Choć przez większość czasu serial pozostaje czarno-biały, trzeba oddać twórcom, iż poświęcają sporo czasu, by przedstawić główny czarny charakter całej historii i jego motywacje. Mugniyeh jest tutaj pokazany jako charyzmatyczny lider, który potrafi przekonać innych, by oddawali życie w imię wyższej sprawy. Jak bardzo jednak twórcy nie próbowaliby tego maskować, widać, że mają o nim jednoznaczną, do cna negatywną opinię i to on jest głównym złym w całej historii. To może trochę uwierać, bo choć oczywistym jest, że nie należy przedstawiać go w pozytywnym świetle, to nawet "Fauda", wyraźnie prezentująca przecież izraelską perspektywę na konflikt z Palestyńczykami – choć poświęcała niemal tyle samo czasu jednym i drugim – miała w sobie znacznie więcej zniuansowania.
W jego uzyskaniu wcale nie pomagają przerywniki w postaci wywiadów z osobami, które przez lata śledziły konflikt w Libanie – mowa tu zarówno o politykach, agentach Mossadu, jak i dziennikarzach. Jeśli "Ghosts of Beirut" ma być jedynie fikcyjną wersją prawdziwych wydarzeń, po co dodatek rodem z produkcji dokumentalnych? Czyżby jednak twórcy chcieli się uwiarygodnić w oczach widzów? A może po prostu dały o sobie znać dokumentalne korzenie Grega Barkera, reżysera serialu? Wbrew pozorom wypowiedzi naocznych świadków nie rzucają jednak zbyt wiele światła na wydarzenia przedstawione w produkcji i naprawdę niewiele pomagają widzowi.
Ghosts of Beirut – czy warto oglądać serial SkyShowtime?
Powód tego stanu rzeczy jest bardzo prosty – "gadające głowy" w swoich wypowiedziach odnoszą się zwykle do wydarzeń, które serial zdążył już przedstawić w sposób jasny, wręcz łopatologiczny. Jednocześnie trudno nie odnieść wrażenia, że ich obecność na ekranie to kolejny element forsowania amerykańskiego punktu widzenia na to, co działo się wtedy w Libanie. Druga strona – i nie mam tu na myśli terrorystów, ale ówczesnych libańskich oficjeli czy nawet zwykłych obywateli wplątanych w ten dramat – nie dostaje takiej możliwości. Zabrakło tutaj dobrej woli czy czasu?
Cztery odcinki to zwyczajnie zbyt mało, by w kompleksowy sposób przedstawić tak pojemny temat. Oczywiście, serial nie ma obowiązku być pracą naukową na temat wojny domowej w Libanie i stosunków politycznych na Bliskim Wschodzie – wręcz nie powinien nim być. Jednakże te cztery odcinki to po prostu zbyt mało, by odpowiednio pokryć wydarzenia dziejące się na przestrzeni około 30 lat. Nie za bardzo rozumiem zatem, skąd właśnie taka liczba odcinków – czy twórcy nie dostali możliwości, by "rozciągnąć" historię i dodać jej trochę tak potrzebnej głębi? Czy może to była ich decyzja? Tego już się pewnie nie dowiemy, a szkoda, byłoby wtedy łatwiej ustalić adresatów powyższych pretensji. A jeśli ktoś spodziewa się, że tak mała liczba odcinków zagwarantuje wysokie stężenie emocji, również może się rozczarować.
Skoro "Ghosts of Beirut" to serial z akcją na Bliskim Wschodzie, poruszający zagadnienia terroryzmu i działań amerykańskich służb specjalnych, nie da się w jego recenzji nie wspomnieć o "Homeland", które od pierwszych sekund wisi nad nim jak cień. "Ghosts of Beirut" bardzo chciałoby być jak starszy z seriali Showtime, ale ten znacznie lepiej radził sobie z żonglowaniem między wątkami i punktami widzenia i nawet w swoich najgorszych momentach potrafił przedstawić historię w taki sposób, by widz nie czuł zagubienia. Na tym polu "Ghosts of Beirut" zalicza niestety dotkliwą porażkę, za którą w moim odczuciu odpowiada przede wszystkim skondensowanie tak szerokiego zagadnienia w tak małej liczbie odcinków. Dlatego też jeśli ktoś naprawdę nie jest pasjonatem bliskowschodniej tematyki, powinien tego serialu raczej unikać – trudno mi wyobrazić sobie, by w innym wypadku można było czerpać jakąkolwiek przyjemność z jego oglądania.