"Wielkie nadzieje" ukazują mroczne oblicze Dickensa – recenzja miniserialu od twórcy "Peaky Blinders"
Mateusz Piesowicz
28 czerwca 2023, 16:32
"Wielkie nadzieje" (Fot. BBC/FX)
Dickensowskie "Wielkie nadzieje" doczekały się już licznych ekranizacji. Czy najnowsza z nich, za którą odpowiada twórca "Peaky Blinders" Steven Knight, wyróżnia się na tle wcześniejszych?
Dickensowskie "Wielkie nadzieje" doczekały się już licznych ekranizacji. Czy najnowsza z nich, za którą odpowiada twórca "Peaky Blinders" Steven Knight, wyróżnia się na tle wcześniejszych?
Wolicie "Wielkie nadzieje" w wersji klasycznej czy uwspółcześnionej? W odcinkach czy w pełnym metrażu? A może w wersji animowanej lub bollywoodzkiej? Wybierać możecie do woli, bo ten klasyk angielskiej literatury ekranizowany był już tyle razy, że trudno zliczyć. Znacznie łatwiej postawić natomiast pytanie: po co nam w takim razie kolejna adaptacja?
Wielkie nadzieje – nowa ekranizacja powieści Dickensa
Odpowiedzi na nie trzeba szukać w 6-odcinkowym miniserialu produkcji BBC i FX, który właśnie pojawił się na platformie Disney+, raz jeszcze zabierając nas w realia XIX-wiecznej Anglii. Przeniesienia historii na mały ekran podjął się tym razem nie byle kto, bo znany dobrze w telewizyjnym świecie Steven Knight ("Peaky Blinders"), dla którego konfrontacja z Dickensem nie jest pierwszyzną, że wspomnę jego adaptację "Opowieści wigilijnej" sprzed kilku lat. Tamta, choć odważna, miała jednak swoje problemy, a warto o nich przypomnieć, bo "Wielkie nadzieje" mierzą się w pewnym stopniu z tym samym.
Sama historia z grubsza zgadza się z tą znaną z kart powieści. Śledzimy zatem losy Pipa (w dorosłej wersji gra go Fionn Whitehead, "Black Mirror: Bandersnatch"), sieroty któremu marzy się coś więcej niż proste życie na angielskiej prowincji. Wychowywany przez siostrę i jej męża kowala, chłopak nie ma jednak wielkich perspektyw na zmianę swojego losu. Te pojawiają się dopiero za sprawą dwóch wydarzeń – przypadkowego spotkania zbiegłego więźnia, niejakiego Magwitcha (Johnny Harris, "Opowieść wigilijna"), oraz poznania zdziwaczałej arystokratki panny Havisham (Olivia Colman, "The Crown") i jej adoptowanej córki Estelli (Shalom Brune-Franklin, "Turysta").
Szczęśliwym (lub nie) trafem nasz bohater trafia więc do Londynu z nadziejami na awans społeczny i zostanie prawdziwym dżentelmenem. Dojrzewając w tym świecie u boku szemranego prawnika Jaggersa (Ashley Thomas, "Oni"), Pip szybko będzie miał okazję się przekonać, że rzeczywistość jest jednak daleka od jego wyobrażeń, a otwierające się przed nim możliwości niekoniecznie będą tymi, o jakich marzył. Czy uzyskanie odpowiedniego statusu naprawdę jest warte swojej ceny?
Wielkie nadzieje, jednak efekty tylko przeciętne
Serial, którego scenarzystą jest Knight, a reżyserami Brady Hood ("Top Boy") i Samira Radsi ("Sex/Life"), trzyma się ogólnego fabularnego stelaża oryginału, pozwalając sobie jednak na zmiany, którymi wyraźnie chciano zachęcić do produkcji współczesnego widza. Takie ubarwianie klasyki jest jednak ryzykowne – nie tyle z uwagi na należny jej szacunek, co jego brak względem oglądającego. No bo gdzie by ten miał wytrzymać kilka godzin z Dickensem, gdyby nie rzucić mu mięsistej przynęty?
Ten brak wiary jest niestety widoczny w "Wielkich nadziejach", które zwyczajnie niepotrzebnie doprawiają fabułę mniej czy bardziej smacznymi wstawkami, od wulgaryzmów począwszy, przez narkotyki i próby samobójcze, a na BDSM (!) skończywszy. Z miernym skutkiem, bo w gruncie rzeczy dodanie tego, powiedzmy że awangardowego podejścia nie wnosi do serialu zupełnie nic. Za to odbiera całkiem sporo, bo tam, gdzie powinno być miejsce na prawdziwego ducha opowieści, są tylko liche sztuczki, w których autentyzmu nie ma za grosz.
A to już poważna wada, ponieważ brnąc w kierunku mrocznego przerysowania, twórcy pozbawiają tę historię szczerych emocji, które pozwoliłyby nam w jakikolwiek sposób związać się z bohaterami i przejąć ich losami. Owszem, wizualny efekt jest imponujący, swoim ekspresywnym przekazem przywodząc na myśl wcześniejsze dzieła Knighta (zwłaszcza "Tabu"), ale cóż z tego, skoro z ekranu wraz z ciemnością wyziera przerażająca pustka?
Wielkie nadzieje – tak dla Olivii Colman, nie dla Pipa
Pip, mimo że mamy okazję poznać go i jako dziecko, i młodego mężczyznę, oraz przejść z nim kolejne etapy dorastania oraz dżentelmeńskiego wychowania nabywanego z często okrutnej ręki panny Havisham, do samego końca pozostaje kompletnie przezroczystą postacią. Odbijając się od otaczających go mocniejszych i bardziej wyrazistych charakterów, główny bohater ginie w tłumie i stanowiąc wciąż centralny punkt narracji, daje jednocześnie zapomnieć o swoich wątpliwościach, troskach i ambicjach, wokół których wszystko powinno się tu kręcić.
Tak się jednak nie dzieje, przez co uwaga widza zaczyna wędrować raczej ku bohaterom drugiego planu. Czy to ze względu na zwykłe zainteresowanie dobrze napisanym wątkiem (Estella), czy wyróżniającą się osobowość lub powierzchowność danej postaci (panna Havisham i Jaggers). A w przypadku starszej z kobiet trzeba jeszcze dodać, że swoje robi jak zawsze wspaniała Olivia Colman, potrafiąca wyciągnąć z pozostałych w scenariuszu dla jej bohaterki skrawków materiału coś więcej, niż tylko ciążącą nad nią i wszystkimi w jej otoczeniu upiorną obecność.
Wielkie nadzieje, czyli bardziej Knight niż Dickens
Choć więc "Wielkie nadzieje" w tej wersji mają swoje atuty, ostatecznie trudno nie uznać, że otrzymaliśmy właśnie skrawki. Wśród nich trochę mocno skondensowanego Dickensa i znacznie więcej rozpychającego się łokciami Knighta, który próbując pogrążyć wszystko w mroku (do czasu oczywiście), zapewnia nam wprawdzie przyzwoitą kostiumową rozrywkę, ale gubi przy tym głębszy sens.
Można uznać, że w przypadku tak mocno przerobionej na przestrzeni lat historii nie ma to większego znaczenia, jednak chciałoby się mimo wszystko oczekiwać więcej. Tu dostajemy wziętą z oryginału krytykę społeczeństwa klasowego z dodatkiem pogłębionej feministycznej perspektywy, a wszystko razem ściśnięte w sześciogodzinną fabułę, w której z chęcią rozprawia się o miłości i nienawiści, ale z której z trudem wyciska się jakiekolwiek żywsze emocje. Mało.
Czy warto zatem po tę ekranizację sięgać? Jeśli dotąd nie mieliście z "Wielkimi nadziejami" wcale do czynienia albo mieliście niewiele, a nie pociąga was perspektywa zapoznawania się np. z klasyczną wersją Davida Leana z 1946 roku (choć warto, bo to nadal niedościgniony wzór) nie będzie to wbrew pozorom najgorszy pomysł na uzupełnienie tej luki. Jeśli sobie odpuścicie, nic szczególnego was jednak nie ominie.