"I tak po prostu", czyli życie seksualne emerytek – recenzja 2. sezonu serialu HBO Max
Marta Wawrzyn
22 czerwca 2023, 16:02
"I tak po prostu" (Fot. HBO Max)
Jeśli liczyliście, że 2. sezon "I tak po prostu" będzie super, porzućcie takie nadzieje. Nowe odcinki emanują tą samą babciną energią co poprzednie i o ile niektórych grzechów udaje im się uniknąć, w zamian pojawia się inny zestaw.
Jeśli liczyliście, że 2. sezon "I tak po prostu" będzie super, porzućcie takie nadzieje. Nowe odcinki emanują tą samą babciną energią co poprzednie i o ile niektórych grzechów udaje im się uniknąć, w zamian pojawia się inny zestaw.
W 2. sezonie "I tak po prostu" wszystko zaczyna się od seksu. A dokładniej od montażu, który pokazuje, że Carrie (Sarah Jessica Parker), Charlotte (Kristin Davis) i Miranda (Cynthia Nixon) wciąż TO robią. To interesująco dobrany początek – i nie, nie w dobrym sensie – bo ugrzeczniony, przesłodzony, sprawiający wrażenie parodii dawnego "Seksu w wielkim mieście" i wszystkiego tego, za co go pokochaliśmy 25 lat temu. Jak gdyby cała ta wielka rewolucja obyczajowa musiała zostać dostosowana do publiki Hallmarku.
I tak po prostu sezon 2 – czekając na Aidana i Samanthę
Dwa pierwsze odcinki nowej serii, które już znajdziecie na HBO Max, są straszne pod każdym względem, ale przede wszystkim – pozbawione treści. W premierze oglądamy, jak bohaterki wybierają się na Met Galę i choćbyśmy chcieli doszukiwać się tam czegoś więcej, tego po prostu tam nie ma. To 45 minut o sukienkach i różnego rodzaju kryzysach z nimi związanych, a największą gwiazdą odcinka jest czerwona kreacja Lisy (Nicole Ari Parker). Powraca również pamiętna suknia ślubna Carrie i już wiemy, że zostaliśmy strollowani, kiedy ekipa wrzucała jej zdjęcia na Instagram w trakcie trwania zdjęć. Widzimy też w odcinku, że Carrie dalej umawia się z producentem swojego podcastu (Ivan Hernandez), ale nie jest gotowa, żeby wejść z nim w głębszą relację. I tyle. 2. odcinek to z kolei zagubiona babcia Miranda i jej żenujące kalifornijskie przygody oraz próby zbudowania czegokolwiek sensownego z Che (Sara Ramírez).
Łącznie do recenzji HBO Max udostępniło nam siedem odcinków (a cały sezon ma liczyć ich jedenaście) i jeśli chcecie wiedzieć, czy dalej jest lepiej, to mogę powiedzieć, że trochę tak, ale raczej niewiele. 2. sezon "I tak po prostu" jest jednym wielkim czekaniem na pojawienie się Aidana (John Corbett) i Samanthy (Kim Cattrall) – ta druga wpadnie dopiero w finale, ten pierwszy też pojawia się raczej później niż wcześniej. A w międzyczasie oglądamy dużo nijakich przygód trójki pań, które kiedyś dosłownie rozpalały ekran i wywoływały debaty, daleko wykraczające poza popkulturę.
I tak po prostu sezon 2 – mniej żenady, więcej nudy
Dziś z tego nie zostało nic. Carrie w tym sezonie jest dosłownie pomiędzy jednym ze swoich dawnych chłopaków a drugim. Miranda dalej nie przypomina Mirandy, choć faktem jest, że cały ten koszmar z Che zmierza do czegoś konkretnego i być może jeszcze zobaczymy tę postać w wersji, którą kiedyś pokochaliśmy. Po dłuuuugich perturbacjach, mało eleganckim kryzysie wieku średniego i po tym jak zostaliśmy wrzuceni w sytuację, z której niewiele rozumiemy – bo zwyczajnie nie pasuje do Mirandy – a i twórcy, i aktorka zaczęli sugerować, że wszyscy mamy jakiś problem z osobami niebinarnymi. Nie, mamy problem tylko z tymi, które są fatalnie napisane.
Wątek Mirandy w 2. sezonie "I tak po prostu" jest więc dalej trudny do zniesienia, a patrzenie na tę charyzmatyczną niegdyś kobietę – z którą wiele z nas w wielu momentach się identyfikowało – jak zachowuje się jak cheerleaderka Che, nie ma własnego życiu i po prostu odbija się od ściany do ściany, jest zwyczajnie przykre. Ale gdzieś pod koniec tej siedmioodcinkowej męki, która jest już za mną, pojawia się jakieś światełko w życiu Mirandy, pierwsze sugestie, że dawna Miranda wciąż tam jest.
Wątki Charlotte jak zwykle najmniej mnie ruszają, bo to żona ze Stepford w wersji turbo, jak z parodii jakiejś opery mydlanej, w "I tak po prostu" jeszcze bardziej niż w "Seksie w wielkim mieście". Na szczęście serial przypomniał sobie, że ona kiedyś miała pracę – i może dla niej też pojawi się jakiś promyk nadziei. Wszystko to jednak tak mało ekscytujące, że aż trudno uwierzyć, iż Michael Patrick King i spółka mają rzeczywiście fajny pomysł na wyprowadzenie naszych ukochanych niegdyś bohaterek na prostą.
Co więcej, widać, że nie są oni zniechęceni chłodnym przyjęciem nowych postaci. Zarówno Che, jak i Lisa, Nya (Karen Pittman) oraz Seema (Sarita Choudhury) dostają w tym sezonie pełnoprawne wątki – widać czymś trzeba było wypełnić 45-minutowe odcinki – i nie jest to dobry pomysł. "Seks w wielkim mieście" opowiadał o czwórce kobiet i to ich losy nas interesują. To po to, aby być z nimi, wciąż jeszcze, głównie z sentymentu, włączamy kolejne odcinki "I tak po prostu". Choć poczucie winy twórców, że kiedyś nie udało im się pokazać Nowego Jorku takim, jaki jest naprawdę, jest zrozumiałe, to tokenowe postacie z nudnymi, szablonowymi historiami, raczej niczego nie naprawią. Choć muszę przyznać Seema ma trochę uroku, jako singielka, wciąż poszukująca miłości po 50-tce. Ale znów, ta postać to zaledwie cień Samanthy.
I tak po prostu sezon 2 – czy nowe odcinki są nieco lepsze?
Odcinki 2. sezonu "I tak po prostu" wypełniają mniejsze i większe bzdurki, od Met Gali, przez halloweenowe przebieranki, aż po przedzieranie się przez śnieżycę niczym w filmie katastroficznym. Scen faktycznie istotnych dla rozwoju którejkolwiek postaci jest bardzo, bardzo niewiele, a i humoru i jakichkolwiek emocji wciąż mocno brakuje. Choć trzeba przyznać, że totalna żenada pt. trzy babcie właśnie obudziły się po długiej śpiączce i odkryły, jak naprawdę wygląda świat (i ich miasto) w XXI wieku, została ograniczona do minimum. Charlotte jakoś radzi sobie z zaimkami własnych dzieci, Miranda odważniej odkrywa własną tożsamość, a czarnoskóra koleżanka przestaje być traktowana jak istota z innej planety. Jakoś to wszystko wreszcie się toczy, z energią godną emerytek, ale przynajmniej bez aż takiego strasznego cringe'u jak poprzednio.
"I tak po prostu" teraz grzeszy głównie już tym, że jest śmiertelnie nudne, pozbawione wyobraźni, pazura, mocy, by wpływać na współczesny świat. Biorąc pod uwagę, jak poprzebierane są bohaterki, można pomyśleć, że utknęły one w epoce, kiedy to wszystko faktycznie było cool – czy wręcz było przedmiotem pożądania. Nie rozumiejąc, jak bardzo konsumpcjonizm w stylu "Seksu w wielkim mieście" odszedł do lamusa, "I tak po prostu" wciąż strzela sobie w stopę. Aż takich koszmarków modowych jak w 1. sezonie nie ma, zostało to raczej stonowane (poza Met Galą). Ale wciąż, kobiety wielbiące swoje torebki i mające sto par butów wydają się tematem niedzisiejszym.
Doszukiwanie się plusów, przynajmniej dopóki do serialu nie wraca Aidan i dawna magia jego romansu z Carrie, jest bardzo, bardzo trudne. "Seks w wielkim mieście", nawet jeśli dziś jest uważany za serial, który nie zestarzał się najlepiej, dwie dekady temu prowokował, przełamywał bariery i pokazywał kobiety rzeczywiście wolne, "niegrzeczne" i chadzające własnymi ścieżkami. Dziś widać tylko ich zmęczenie – zarówno bohaterek, jak i aktorek. Wiecie, jaki jest najbardziej elektryzujący moment 2. sezonu "I tak po prostu"? Ten, w którym Charlotte ze swoim mężem ekscytują się – najwyraźniej jako jedyni na świecie – "The Americans" i na ekranie na parę sekund pojawiają się Keri Russell i Matthew Rhys. I ach, jakie to doskonałe parę sekund.
Po cichu liczę, że "I tak po prostu" zmierza powoli w kierunku zakończenia: Carrie wymieni jednego chłopaka na drugiego i będzie żyła długo i szczęśliwie, Miranda wreszcie się odnajdzie, a Charlotte odzyska tożsamość poza małżeństwem. I że to wszystko wydarzy się szybko, bo 3. sezon brzmi jak niepotrzebne przeciąganie agonii.