"Tajna inwazja" zaprasza do uniwersum Marvela w znakomitym towarzystwie – recenzja serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
21 czerwca 2023, 09:01
"Tajna inwazja' (Fot. Marvel/Disney+)
Gdyby o jakości serialu decydowały nazwiska w obsadzie, "Tajna inwazja" z miejsca byłaby jednym z największych tegorocznych hitów. Gdy w grę wchodzą też inne czynniki, nie jest już tak różowo.
Gdyby o jakości serialu decydowały nazwiska w obsadzie, "Tajna inwazja" z miejsca byłaby jednym z największych tegorocznych hitów. Gdy w grę wchodzą też inne czynniki, nie jest już tak różowo.
Jest już czerwiec, a my dopiero teraz dostajemy pierwszy marvelowski serial w tym roku? Zmiana strategii rozrywkowego giganta w kwestii telewizyjnych produkcji jest widoczna gołym okiem. Pytanie brzmi, czy za nią pójdzie jakościowy skok, który łapiącemu od pewnego czasu zadyszkę uniwersum z pewnością by się przydał? Czy będzie nim "Tajna inwazja"? Po obejrzeniu przedpremierowo pierwszych dwóch odcinków (z sześciu) mam co do tego pewne wątpliwości.
Tajna inwazja – czy warto oglądać serial Marvela?
Biorą się one głównie stąd, że serial Disney+, który był reklamowany jako Marvel skierowany do dorosłych widzów, choć bez dwóch zdań stara się tę obietnicę spełnić, wydaje się zabierać do niej od złej strony. W efekcie dostajemy coś pośrodku – pozującą na poważną historię, która w gruncie rzeczy najlepiej czuje się wtedy, gdy twórcy bawią się dobrze znanymi zabawkami. Trudno w takim przypadku o pełną satysfakcję, chociaż wciąż są tu rzeczy, które mogą się podobać.
Z punktu widzenia MCU, "Tajną inwazję" można nazwać swego rodzaju kontynuacją "Kapitan Marvel" (choć pozbawioną tytułowej bohaterki). Rzecz dotyczy bowiem odgrywających w tamtym filmie istotną rolę Skrulli, czyli zmiennokształtnych obcych od lat żyjących w tajemnicy na świecie wśród ludzi i, w przypadku sporej części z nich, mających już tego dość. Wracający na Ziemię po długiej nieobecności Nick Fury (Samuel L. Jackson) staje więc przed trudnym zadaniem, musząc zmierzyć się z radykalnym ruchem oporu, którego lider, Gravik (Kingsley Ben-Adir, "The OA"), nie zawaha się przed niczym, żeby uczynić swoją rasę wiodącym gatunkiem na planecie.
Krokiem w tym kierunku ma być wywołanie konfliktu na globalną skalę i to właśnie to zmusza Fury'ego do porzucenia wygodnej izolacji. Rzecz w tym, że czasy, w których były dyrektor S.H.I.E.L.D. pociągał za sznurki w każdej sprawie, są już odległą przeszłością. Dzisiaj zamiast wzbudzającym u każdego respekt przywódcą jest on już raczej emerytem, w którego nie do końca wierzą nawet współpracownicy i przyjaciele.
Maria Hill (Cobie Smulders) ma do niego ewidentny żal. Wcześniej widzący we Furym niemalże zbawcę Talos (Ben Mendelsohn) stracił dawny zapał. Rhodey (Don Cheadle) nie waha się powiedzieć mu prosto w twarz, że jego czas minął. W takich okolicznościach można zwątpić w samego siebie, o pełnej zaangażowania walce z zagrażającą światu inwazją nawet nie wspominając.
Tajna inwazja pyta, czy Nick Fury jeszcze to ma
Serial, którego twórcą jest Kyle Bradstreet ("Mr. Robot"), a reżyserem Ali Selim ("The Looming Tower"), stara się rozwijać obydwa te wątki równolegle. Jesteśmy więc świadkami zarówno prób odnalezienia się Fury'ego w nowej dla niego rzeczywistości, jak też zapobieżenia międzynarodowemu i międzygatunkowemu konfliktowi. W teorii dziać się zatem powinno dużo i zdecydowanie nie powinniśmy narzekać na brak napięcia. W praktyce jest gorzej, bo po mocnym otwarciu (zawierającym m.in. Martina Freemana w roli Everetta Rossa), które następnie przechodzi w klimatyczny wstęp, akcja na większość czasu osiada na mieliźnie.
Nie zrozumcie mnie źle. Bynajmniej nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby fabułę oparto na dialogach i za ich pomocą opowiedziano nam wciągającą aż po uszy historię. Rzecz w tym, że próbując to zrobić, "Tajna inwazja" wpada w pułapkę. Powtarzając w kółko, że Nick Fury to już nie ten Nick Fury co wcześniej, serial nie tylko niepotrzebnie wydłuża ekspozycję, ale też sam kopie dołki pod swoim głównym bohaterem. Nie możecie po prostu pozwolić Samuelowi L. Jacksonowi zagrać wypalonego twardziela udowadniającego światu swoją wartość? Przecież wiadomo, że będzie w tym świetny!
Tajna inwazja kiepsko wykorzystuje swoje atuty
Zamiast czerpać przyjemność z opowieści, zostajemy więc wrzuceni w mocno rozwleczoną intrygę, która nie dość że nurza się w beznadziei, to jeszcze nie potrafi sensownie zrobić pożytku ze swoich mocnych stron. Weźmy takich Skrulli. Wiemy, że mogą przybrać wygląd każdej osoby, co automatycznie podsuwa pomysły dotyczące kradzieży tożsamości, widzenia w każdym wroga, paranoi itp. Umiejętnie wykorzystany, może być ten motyw prawdziwym Graalem w rękach twórców. A co mamy tutaj? Banalne wodzenie widzów za nos i tanią sensację, która szybko staje się przewidywalna.
To samo można zresztą powiedzieć o fabule, która będąc zakorzenioną w historiach szpiegowskich (twórcy mierzą wysoko, przyznając się do inspiracji czerpanych z "Homeland" czy "The Americans", a nawet prozy Johna le Carrégo), bierze z nich najbardziej oklepane tropy, łącząc je z typową marvelowską papką. Trudno się czymś takim ekscytować, nawet jeśli serialowi zdarzają się rzeczy, o których fani będą z pewnością zaciekle i burzliwie dyskutować.
Może jestem w tej ocenie zbyt surowy, było nie było to tylko komiksowa rozrywka i na takim poziomie sprawdza się przyzwoicie. Jednak mając tak duże możliwości i pootwierane na oścież drzwi do poruszenia tematów politycznych czy społecznych (w ramach uniwersum, o odwagę na więcej Disneya nie posądzam, choć osadzenie akcji w Rosji wręcz błaga o komentarz), chce się wymagać więcej niż tylko bezpiecznej poprawności. "Tajna inwazja" wydaje się tym niestety średnio zainteresowana.
Tajna inwazja, czyli dajcie tym aktorom coś do zagrania!
A szkoda, bo zwłaszcza pod względem aktorskim ma serial Disney+ bardzo dużo do zaoferowania. O tym, jak znakomity jest Samuel L. Jackson w roli Nicka Fury'ego, przekonywać nikogo nie trzeba. Tutaj wiek i znużenie tylko ubarwiają jego jak zawsze bezbłędną kreację największego badassa na świecie, którą przyćmiewa całą resztę fantastycznej przecież obsady. Nawet jeśli scenariusz wielkich możliwości mu nie daje.
Kroku stara się mu dotrzymać Ben Mendelsohn, którego Talos to postać obrywająca tu w stopniu podobnym do Fury'ego. W końcu to on przed laty za niego poręczył, oddając w jego ręce los swojej rasy. Dziś, gdy stara obietnica dotycząca znalezienia Skrullom nowego domu nie została spełniona, czuje się w dużym stopniu odpowiedzialny za to, że coraz więcej ludzi odrzuca jego podejście, stając po stronie ekstremisty Gravika. Boli to tym bardziej, że w gronie rozczarowanych Talosem jest też jego córka G'iah (Emilia Clarke), co czyni całą sprawę osobistą i dodaje trochę pieprzu do nieco mdłej intrygi.
W tej samej roli dobrze sprawdza się również Olivia Colman, która jako agentka MI6 Sonya Falsworth wnosi do serialu szczyptę nieoczywistości. Jej słowny pojedynek z Furym to prawdziwa uczta, więc można tylko żałować, że dostaje mniej czasu ekranowego, niż byśmy chcieli. Z drugiej strony, mając aż nazbyt wiele doświadczeń związanych z tym, jak Marvel potrafi zmarnować potencjał obsadzanych w mikrorólkach wspaniałych aktorów, chyba jednak nie powinienem narzekać. Mimo wszystko liczę na więcej w kolejnych odcinkach.
Tak też wypadałoby na ten moment podsumować serial, od którego, abstrahując już od wszelkich wygórowanych oczekiwań, życzyłbym sobie po prostu więcej zwykłego funu. Rozumiem wagę historii dla uniwersum, dojrzałość i wszystkie te poważne sprawy, którymi "Tajna inwazja" chwali się na prawo i lewo, pozując na ambitny geopolityczny thriller. Ale to naprawdę nie musi być powód, żeby zanudzać widza chcącego się najzwyczajniej w świecie dobrze bawić. Zwłaszcza że w samym MCU znajdziemy przykłady na to, że jedno z drugim można skutecznie połączyć (najbardziej oczywistym i nawet utrzymanym w bardzo podobnym klimacie, jest "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz"). Oby w dalszej części sezonu twórcy to zrozumieli.