"Mazey Day" to prawdopodobnie najgłupsza rzecz w historii "Black Mirror" – recenzja 4. odcinka 6. sezonu
Marta Wawrzyn
17 czerwca 2023, 14:48
"Black Mirror" (Fot. Netflix)
Fani "Black Mirror" przez lata nie mogli się zgodzić co do tego, który odcinek serialu jest najgorszy. "Mazey Day" z 6. sezonu prawdopodobnie nas wszystkich pogodzi. Uwaga, dalej będą pełne spoilery z odcinka.
Fani "Black Mirror" przez lata nie mogli się zgodzić co do tego, który odcinek serialu jest najgorszy. "Mazey Day" z 6. sezonu prawdopodobnie nas wszystkich pogodzi. Uwaga, dalej będą pełne spoilery z odcinka.
Pytani o najlepsze odcinki "Black Mirror", fani są mniej więcej zgodni, wymieniając wysoko "San Junipero", "White Christmas" i większość dwóch pierwszych sezonów. Co do najgorszych, od lat trwały na tym polu zażarte spory, ale wydaje się, że w 6. sezonie Charlie Brooker wreszcie stworzył coś, co nas pogodzi: odcinek tak koszmarnie głupi, że jego istnienia nie usprawiedliwia nic. A już z pewnością nie to, że twórca "Black Mirror" chciał spróbować nowych rzeczy i rozszerzyć zakres tego, czym jest jego słynna antologia, co podkreślał w wywiadach przed premierą. Co jest nie tak z "Mazey Day"?
Black Mirror: Mazey Day – o czym jest odcinek 6. sezonu?
"Black Mirror: Mazey Day" rozpoczyna się całkiem obiecująco, bo przenosimy się do 2006 roku i śledzimy Bo (Zazie Beetz, "Atlanta"), dziewczynę pracującą jako paparazzo. To ciekawy okres: internet zaczyna być powszechny, ale jeszcze nie mamy smartfonów, nie ma też social mediów w takiej formie, jaką znamy dzisiaj. Widzimy, jak Bo pracuje z laptopem w aucie i aparatem z gigantycznym obiektywem, co nasuwa szybko skojarzenie z "Veronicą Mars". Tyle że tu nie ma mowy o pomaganiu ludziom, nasza bohaterka włazi z butami w życie celebrytów i już na początku odcinka w pośredni sposób doprowadza do samobójstwa fikcyjną gwiazdkę filmu "Sea of Tranquility".
Kolejne sceny uświadamiają nam, jak paskudne to były czasy dla sławnych ludzi, dosłownie zaszczuwanych przez tabloidy, zaglądające im do łóżek i pod sukienki. Widzimy blondynkę w białej mini, która bardzo przypomina Paris Hilton, ale jest też skojarzenie z historią Britney Spears i gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że to właśnie ostatnie dokumenty o niej mogły zainspirować twórcę "Black Mirror". Brooker otwarcie przyznaje, że wiele pomysłów bierze po prostu z telewizji. I odcinek "Mazey Day" mógł być ciekawym komentarzem odnośnie historii celebrytów doprowadzanych dosłownie do załamań nerwowych z powodu paparazzich śledzących każdy ich krok. O czym dowiadujemy się i co zaczynamy rzeczywiście rozumieć po latach. Bardzo szybko twórca jednak z tego rezygnuje i stawia na coś tak durnego, że naprawdę chciałabym poznać tok rozumowania, który stał za tym, aby to wypuścić w takiej, a nie innej formie.
Tak, to prawda, w odcinku czai się coś niepokojącego i można spodziewać się, że skręci on w kierunku jakiegoś rodzaju horroru. Ale raczej nie takiego, w którym śledzona przez Bo tytułowa gwiazdka (Clara Rugaard, "Still Star-Crossed"), dosłownie okazuje się bestią w ludzkiej skórze. To kompletnie idiotyczne na poziomie czysto fabularnym – czyli co, uniwersum "Black Mirror", które, przypominam, jest spójną całością, ma w sobie wszystkie elementy znane z "Pamiętników wampirów"? Czy tylko wilkołaki, wampirów już nie? – jak i metaforycznym, zaburzając potencjalnie mocne przesłanie odcinka, który miał szansę pokazać tabloidowe media jako krwiożercze bestie.
Black Mirror: Mazey Day – Zazie Beetz kontra głupi twist
"Black Mirror: Mazey Day", pomijając już absolutnie idiotyczny twist z tytułową bohaterką, sprawia wrażenie półproduktu. Temat niszczenia ludzi przez brukowce jest tylko liźnięty, a obok niego wrzucono do jednego worka jeszcze ileś takich ledwie zarysowanych motywów. Choćby sceny w przydrożnej jadłodajni, swoim klimatem i powolnością przypominające podobne sytuacje w "Fargo" – w jednej chwili delektujesz się zaskakująco dobrym popisowym ciastem nieoczywistego szefa kuchni i prowadzisz wnikliwą rozmowę o kurczakach, w drugiej w twojej knajpie rozgrywa się istna wojna. To fajny pomysł, szkoda tylko że źle wykonany i wklejony pomiędzy kompletne bzdury.
Nie najgorzej, a momentami wręcz świetnie wypada w odcinku Zazie Beetz, która dostała nieziemsko trudne zadanie: sprawić, żebyśmy pośród tych głupot zobaczyli w jej bohaterce człowieka, i to wielowymiarowego. Jakimś cudem jej się to udaje, bo mimo że całość (na szczęście) trwa zaledwie 40 minut, widzimy dylematy moralne tej dziewczyny, kontrastujące z absolutnym okrucieństwem jej kolegów po fachu. Niby banał pod każdym względem, ale dzięki charyzmie Beetz da się ten koszmar jakoś przetrwać, a nawet trochę polubić Bo i zacząć jej kibicować. Dzięki temu ostatnia scena, z dźwiękiem najpierw flesza aparatu Bo, a potem wystrzału, robi robotę.
Black Mirror: Mazey Day to stracona szansa na coś więcej
Ostatecznie jednak trudno znaleźć usprawiedliwienie dla powstania "Mazey Day". Czy to odcinek zaskakujący? No owszem, bo czegoś tak durnego po "Black Mirror" byśmy się nie spodziewali. Czy to urocza popkulturowa bzdurka i czysty fun, więc może powinniśmy przestać się tak nadymać? Trochę tak, ale ja wychodzę z założenia, że nawet czysty fun powinien mieć jakieś drugie dno. A główny twist odcinka sprawia, że całość raczej przypomina trolling, i to najniższych lotów, wręcz niegodny Brookera.
Na pewno widzę też tutaj straconą szansę na zagłębienie się w temat życia na świeczniku i swego rodzaju niepisanej umowy, którą sławni ludzie zawierają z mediami, aby świat o nich nie zapomniał. Sporo ciekawych rzeczy na ten temat mógłby pewnie Brookerowi powiedzieć Josh Hartnett, gwiazda odcinka "Beyond the Sea", który 20 lat temu, w szczycie sławy, jako bożyszcze nastolatek, całkiem znikł z Hollywood, i dopiero niedawno zaczął opowiadać o przyczynach (w tym potrzebie chronienia własnego zdrowia psychicznego). Brooker w przypadku "Mazey Day" nie wydaje się jednak zainteresowany zgłębianiem czegokolwiek, tak bardzo zaabsorbował go własny twist.
Wielka szkoda, ponieważ historie celebrytów zniszczonych przez media i paparazzich, wychodzące po latach na jaw, właśnie teraz zaczynają nabierać mocy, kiedy coraz więcej tych osób do nich wraca i mówi wprost o tym, co kiedyś przeszły. A publika coraz bardziej zaczyna rozumieć i szanować granice. Ale nie, po co zagłębiać się w to bardziej, skoro można nas zaskoczyć zwrotem akcji, którego z pewnością nikt nie przewidzi.