"Black Mirror: Beyond the Sea" to najlepsze, co oferuje nowa seria – recenzja 3. odcinka 6. sezonu
Mateusz Piesowicz
16 czerwca 2023, 21:02
"Black Mirror" (Fot. Netflix)
Wiemy z wcześniejszych sezonów, że "Black Mirror" i science fiction to bardzo dobre połączenie. A co wyjdzie, gdy dodamy do niego jeszcze pierwszorzędny, oparty na emocjach dramat? Uwaga, dalej będą spoilery!
Wiemy z wcześniejszych sezonów, że "Black Mirror" i science fiction to bardzo dobre połączenie. A co wyjdzie, gdy dodamy do niego jeszcze pierwszorzędny, oparty na emocjach dramat? Uwaga, dalej będą spoilery!
"W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku" – głosiło przed laty słynne hasło towarzyszące filmowemu "Obcemu". Dzisiaj "Black Mirror" pokazuje, że ani krzyk, ani przerażające bestie nie są potrzebne, żeby rozgrywający się w przestrzeni kosmicznej dramat zmroził nam krew w żyłach. Wystarczy dwóch zwyczajnych ludzi i przeszywająca pustka, a efekt zapamiętamy na długo. I nie będzie to przyjemne wspomnienie.
Black Mirror: Beyond the Sea – o czym jest odcinek?
Zanim jednak do niego dojdziemy, "Black Mirror: Beyond the Sea" zafunduje nam całkiem przyziemny wstęp. Poznajemy w nim dwóch, na pierwszy rzut oka zupełnie zwyczajnych mężczyzn. David (Josh Hartnett, "Penny Dreadful") to rodzinny facet, poświęcający cały swój czas żonie i dzieciom, a przy tym ciepły i otwarty na innych. Cliff (Aaron Paul, "Breaking Bad") ma odmienny charakter – jest oszczędny w okazywaniu uczuć, praktyczny i zdystansowany, zarówno wobec świata, jak też od żony i syna. Na pozór tych dwóch nie łączy kompletnie nic. Przynajmniej na Ziemi.
Szybko się bowiem okazuje, że para niczym się niewyróżniających bohaterów to w rzeczywistości uczestnicy dwuosobowej kosmicznej misji, ciałami przebywający na pokładzie statku z dala od domu, ale za pomocą specjalnych maszyn przenoszący swoje świadomości do ziemskich, mechanicznych replik. Scenariusz, którego autorem jest Charlie Brooker, tym razem nie wdaje się w szczegóły funkcjonowania technologii – wiemy tylko, że akcja osadzona jest w 1969 roku, więc ludzkość doleciała w tej alternatywnej wersji rzeczywistości znacznie dalej niż na Księżyc.
Nie ma to jednak dla nas większego znaczenia. W tym przypadku sedno historii kryje się gdzie indziej, co pojmujemy wraz z tragicznymi zdarzeniami w domu Davida. Tak mroczny zwrot we w miarę zwyczajnym życiu bohatera pasuje oczywiście jak ulał do "Black Mirror", co nie zmienia faktu, że zdarzenia z udziałem nieprzypadkowo przypominających bandę Mansona napastników pod wodzą niejakiego Kappy (Rory Culkin, "Pod sztandarem nieba") ogląda się ciężko. Najgorsze w odcinku ma jednak dopiero nadejść.
Black Mirror: Beyond the Sea – rozpacz to tylko początek
I nadchodzi stopniowo, bo długi, trwający blisko godzinę i dwadzieścia minut odcinek (dłuższy w całej historii "Black Mirror" był tylko "Hated in the Nation" z 3. sezonu) nigdzie się nie spieszy, w spokojnym tempie nurzając nas we wszechogarniającej rozpaczy. Pozbawiony wszystkiego, zamknięty na pokładzie ponurego statku kosmicznego i skazany na cztery kolejne lata takiej egzystencji David nie widzi dla siebie nadziei, bo widzieć jej zwyczajnie nie może. Jest tylko napierająca z każdej strony pustka – ta kosmiczna i ta emocjonalna. Aż do momentu, gdy za sprawą ludzkiego gestu Cliffa i jego żony Lany (Kate Mara, "House of Cards") "Beyond the Sea" porzuca retrofuturystyczne sci-fi na rzecz rodzinnego dramatu.
Od tej chwili przewidzieć dalszy przebieg zdarzeń nie jest zadaniem szczególnie trudnym, co można uznać za pewną wadę odcinka. Pojawiająca się między Davidem a Laną nić porozumienia. Jego chęć odzyskania chociaż namiastki tego, co stracił. Jej potrzeba bliskości, której nie zaznaje od Cliffa. Wreszcie gmatwająca wszystko dziwność całej sytuacji, gdy znane oblicze męża skrywa we wnętrzu innego człowieka. Wszystko to prowadzi do jasnego wniosku, że wynikną z tego problemy, a napięcie panujące w aktorskim trójkącie tylko ten niepokój potęguje.
Warto tu jednak przymknąć oko na przewidywalność i docenić łatwość, z jaką historia zmienia swoje oblicze, dzięki zabiegom reżysera Johna Crowleya ("Brooklyn") w naturalny sposób przechodząc z jednej opowieści w inną. Rzut oka kamery na poszczególnych bohaterów wystarcza, żebyśmy zrozumieli dręczące ich myśli i wątpliwości dotyczące całej sytuacji, ale też poznali głęboko skrywane pragnienia. Nie ma w tym gwałtownych i niekontrolowanych ruchów, ale nie ma też sztuczności – im dłużej trwa teoretyczny spokój, tym wyraźniej czuć nadciągającą tragedię.
Black Mirror: Beyond the Sea, czyli to, co nieuniknione
Ta jest niestety nieodzowna, z czego musimy zdawać sobie sprawę, obserwując rozwijające się relacje trójki bohaterów. "Masz wszystko i nawet cię to nie obchodzi" – mówi pełen rozgoryczenia David, gdy eksploduje jego konflikt z Cliffem, nie doceniając jednak więzi między nim a Laną. Może nadszarpniętej, może pozbawionej ognia i przygaszonej przez jego chłodne wyobcowanie, ale ciągle mocniejszej, niż mogłoby się wydawać.
Wszystko w tej sytuacji wydaje się prowadzić do prostego wniosku – to David jest tu czarnym charakterem. To on wbił się klinem między parę małżonków, wykorzystując ich przyjacielski gest. To on otrzymał pomocną dłoń i sięgnął po całą rękę. To on wyczuł, co trapi Lanę, ale zamiast jej pomóc, chciał zaspokoić egoistyczne potrzeby. Tylko czy to rzeczywiście jest takie proste?
"Beyond the Sea" robi coś, co miało już wprawdzie w przeszłości miejsce w "Black Mirror", ale bynajmniej nie jest dla tego serialu standardem. Nie sprowadza swoich bohaterów do wykoślawionych karykatur, do samego końca pozostając wobec nich stuprocentowo szczerym. Nie rzuca się na Davida jak na łatwy łup, dostrzegając za jego postępowaniem coś ludzkiego – nagannego, ale na jakimś poziomie zrozumiałego i godnego współczucia. Można wręcz powiedzieć, że obydwaj mężczyźni są tu przedstawieni zarówno jako sprawcy (wobec Lany), jak również ofiary czynów własnych i innych.
Black Mirror: Beyond the Sea – co dalej po tym koszmarze?
Kompletny obraz, dopełniony dobrymi lub znakomitymi kreacjami całego aktorskiego tria (najsłabiej zdaje się wypadać Josh Hartnett, ale może to wina tego, że jego bohater jest najbardziej autentyczny wtedy, gdy wciela się w niego Aaron Paul), jest zatem wypełniony rozdzierającym smutkiem, ale i bardzo ludzki. Nie ma tu bezdusznych technologii, które stają się zgubą bohaterów. Są ludzie, którzy postawieni wobec niemożliwej sytuacji, na którą żadne z nich sobie nie zasłużyło, starają się po prostu znaleźć z niej jakiekolwiek wyjście. Choćby miało być absolutnym koszmarem.
Zakończenie, tak charakterystyczne dla "Black Mirror", że bardziej się już nie da, jest więc swego rodzaju naturalną konsekwencją. Kombinacją nieludzkiego żalu z całkowicie ludzkimi słabościami, tu dodatkowo doprawioną przeraźliwym spokojem. Takim, który może być ciszą przed burzą, ale może równie dobrze oznaczać pogodzenie się z losem i apatię. Trudno powiedzieć, co byłoby w tych okolicznościach gorsze, jednak można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że właśnie takie rozwiązanie wybrałby twórca. Czarnowidztwo? Raczej realna ocena odcinka – pozbawionego wszelkiej nadziei i również dlatego robiącego tak duże wrażenie.