"Goło i wesoło" to słodko-gorzki powrót po latach do świata kultowego filmu – recenzja serialu Disney+
Marta Wawrzyn
14 czerwca 2023, 10:02
"Goło i wesoło" (Fot. Disney+)
Disney+ wpadł w szał tworzenia serialowych kontynuacji kultowych filmów. "Goło i wesoło" to kolejna z nich – i choć miło widzieć z powrotem bohaterów, znów pojawia się pytanie, czy aby na pewno jest to uzasadniony powrót.
Disney+ wpadł w szał tworzenia serialowych kontynuacji kultowych filmów. "Goło i wesoło" to kolejna z nich – i choć miło widzieć z powrotem bohaterów, znów pojawia się pytanie, czy aby na pewno jest to uzasadniony powrót.
W 1997 roku sześciu facetów z postprzemysłowego angielskiego miasteczka Sheffield, w którym brakowało jakichkolwiek perspektyw na przyszłość, rozebrało się na scenie i świat na chwilę zrobił się trochę lepszy. Nie tylko ten wymyślony przez scenarzystę Simona Beaufoya i reżysera Petera Cattaneo, ale także ten nasz, bo film "Goło i wesoło" okazał się niespodziewanym hitem na całym świecie, niosąc w bezpretensjonalny sposób pozytywne przesłanie i pokazując, że czasem nie trzeba hollywoodzkiej machiny, żeby się przebić. Wystarczy mieć coś do powiedzenia. A jak będzie z serialem?
Goło i wesoło – kolejny serialowy sequel na Disney+
Z serialem, który debiutuje dziś na Disney+ i który widziałam przedpremierowo w całości (osiem odcinków) raczej tak dobrze nie będzie, bo przy całej swojej sympatyczności zwyczajnie nie jest w stanie odtworzyć tamtego momentu i tamtej magii – ani zaproponować wiele w zamian. Choć serialowe "Goło i wesoło" nie jest całkowitą porażką i przez większość czasu ogląda się je z przyjemnością, a i bardzo mocno poruszającego momentu nie zabrakło, to po prostu nie jest to. Simon Beaufoy, do spółki z nową scenarzystką Alice Nutter ("Oskarżeni"), stworzyli trwającą blisko osiem godzin opowieść, która, zahaczając o podobne tematy oraz oferując widzom podobny klimat i ten sam słodko-gorzki ton – o powrocie ukochanych postaci nie wspominając – wydaje się niestety raczej bladym odbiciem kultowego filmu.
Zdecydowanie nie jest to sequel, na który zasługiwaliśmy – zwłaszcza że nikt z widzów o sequel nie prosił. Serialowy powrót do Sheffield po ponad 25 latach, choć oczywiście nosi znamiona czegoś bardzo sympatycznego, ciepłego i po prostu znajomego, na przestrzeni ośmiu odcinków nie daje rady usprawiedliwić własnego istnienia, z jednej strony niepotrzebnie dopowiadając coś, co dopowiedzenia w ogóle nie potrzebowało, a z drugiej, opowiadając historię, która na tle współczesnych seriali nie wypada zbyt odkrywczo. Jeśli więc warto obejrzeć serial, to przede wszystkim dla bohaterów, których naprawdę bardzo, bardzo miło jest widzieć po latach w komplecie.
Goło i wesoło – co słychać u bohaterów kultowego filmu?
No właśnie, co u nich słychać? Oczywiście nie zostali oni zawodową grupą striptizerów, po swoim wielkim momencie z finału filmu wracając do codzienności. A ta pozostała tak samo szarobura, jak była na początku, i "siedmiu premierów później" Sheffield dalej nie jest najbardziej atrakcyjnym miejscem na planecie Ziemia. Zaś wszyscy panowie, nawet jeśli przestali już rozbierać się dla pieniędzy i w większości wydają się dość poważnie zmęczeni życiem, ciągle rzucającym im te same kłody pod nogi, pozostali mniej lub bardziej sobą, co akurat jest całkiem dobrą wiadomością. Zwłaszcza jeśli dodać do tego fakt, że aktorzy w naturalny sposób wrócili do dawnych ról, a ich postacie jak miały, tak mają wiele uroku, zarówno wszyscy razem, jak i każdy z osobna.
Sercem i duszą "Goło i wesoło" był i pozostaje Gaz (Robert Carlyle), który choć po drodze dorobił się córki i wnuka, nie dorósł ani trochę. Wciąż można na niego liczyć, kiedy trzeba popełnić jakąś głupotkę, ale oczywiście serce Gaz miał i wciąż ma po właściwej stronie. Nie udało mu się osiągnąć w życiu niczego, nie ma oszczędności, a w pewnym momencie też dachu nad głową, ale fajnie widzieć, jak pozostał wyjątkowym sobą. Jego syn Nathan (Wim Snape) obrał przeciwną drogę do ojca, zostając policjantem (co jest bardzo przydatne fabularnie), za to córka Destiny (Talitha Wing, "Alex Rider") odziedziczyła po tacie nie tylko urok osobisty, ale i całą problematyczność.
Dave (Mark Addy) i Jean (Lesley Sharp) pozostają małżeństwem, przy czym z dość dużym bagażem, który jest rozpakowywany w trakcie sezonu. Dość powiedzieć, że ona jest przedsiębiorczą dyrektorką niedofinansowanej lokalnej szkoły, zaś on służy jej głównie za woźnego, gościa, który wyprowadza psa, i okazjonalnie worek treningowy. Znacznie bardziej szczęśliwym małżonkiem wydaje się Lomper (Steve Huison), prowadzący wraz z mężem Dennisem (Paul Clayton, "The Crown") lokalną knajpkę. Powracają też Paul Barber jako Horse, Tom Wilkinson jako Gerald i Hugo Speer jako Guy, przy czym jego wątek dziwnie ucięto w połowie serialu, po incydencie na planie. W głównej obsadzie zwracają również uwagę nowe twarze – poza Destiny są to Darren (Miles Jupp, "Dlaczego nie Evans?"), w pewnym momencie stający się "tym szóstym", i Hetty (Sophie Stanton, "Jeżeli nadejdzie jutro"), niepokorna nauczycielka muzyki.
Goło i wesoło – czy warto oglądać serial Disney+?
Podobnie jak oryginalne "Goło i wesoło", serial Disney+, mieszcząc się w ramach słodko-gorzkiego komediodramatu, zwraca uwagę na wiele trudnych tematów społecznych, począwszy od bezrobocia, niepełnosprawności i braku perspektyw dla biedniejszej części społeczeństwa, aż po kiepski stan szkolnictwa, biurokrację, samotność osób starszych, bezdomność, choroby psychiczne. W serialu nie brakuje szalonych, leciutkich i głupiutkich komediowych akcji, jak na przykład historia z porwaniem psa, który wygrał "Mam talent", bardzo cenną gołębicą czy kompletnie absurdalnym napadem i wzięciem zakładników w urzędzie pracy. Ale są również mocniejsze momenty emocjonalne. Bolesny wątek jednego z głównych bohaterów chwyci was w pewnym momencie za gardło i nie puści do samego końca – i to jest dobry powód, żeby serial jednak obejrzeć, zwłaszcza jeśli mamy sentyment do tych, w końcu kultowych, postaci.
Niestety, większość historii opowiadanych w "Goło i wesoło" – a dodajmy, że jest ich wszystkich wręcz zatrzęsienie – nieszczególnie wciąga i wydaje się być rozciągnięta na siłę, aby tylko czymś wypełnić osiem odcinków. Serialowe wątki, niezależnie od swojej wagi, mają tendencję do rozwiązywania się w sposób miły, łatwy i przyjemny, co niby jest w duchu oryginalnego filmu, ale w takiej ilości zwyczajnie drażni. Tym bardziej że sequel zwyczajnie nie ma ani tej lekkości, ani tej magii, ani tej niesamowitej mocy, tkwiącej w dużym stopniu w kulminacyjnej scenie filmu z "You Can Leave Your Hat On" Toma Jonesa w głośnikach. To, że dowiadujemy się, co było dalej, w pewnym sensie wręcz ten moment osłabia, nie dając nam wystarczająco dużo w zamian.
Nie zrozumcie mnie źle, "Goło i wesoło" jest serialem jak najbardziej oglądalnym, często całkiem przyjemnym i zazwyczaj też niegłupim. Brakuje "tego czegoś", tej świeżości i bezpretensjonalnej energii, którą miał film. Serial wydaje się równie zmęczony, co jego bohaterowie, dobijający siedemdziesiątki i spędzający wieczność w beznadziei podupadłego miasteczka. Jeśli mimo to, z sentymentu, z powodu postaci, z zamiłowania do brytyjskich komedii z zacięciem społecznym – choć ostatnio były lepsze, choćby "Zmokłe psy" – planujecie serial oglądać, bez złośliwości radzę, abyście zrobili to szybko. Disney+ przebił HBO Max, usuwając mnóstwo własnych produkcji, w tym "Willowa" zaledwie pół roku po premierze. Niestety, nie wróżę ekipie "Goło i wesoło" lepszego losu. Jedyny plus całej sytuacji jest taki, że te osiem odcinków to pełna historia. Losy Gaza i spółki raz jeszcze zostały zamknięte, a ostatnie sceny raz jeszcze okazały się całkiem satysfakcjonujące, choć daleko im do kultowego oryginału.