"Ted Lasso" daje pożegnalne lekcje nie do oduczenia – recenzja finału 3. sezonu (i prawdopodobnie serialu)
Kamila Czaja
1 czerwca 2023, 16:02
"Ted Lasso" (Fot. Apple TV+)
W finale 3. sezonu, będącym prawdopodobnie finałem całości, jest dokładnie tak pozytywnie i wzruszająco, jak "Ted Lasso" nas przyzwyczaił. Czego chcieć więcej? Spoilery!
W finale 3. sezonu, będącym prawdopodobnie finałem całości, jest dokładnie tak pozytywnie i wzruszająco, jak "Ted Lasso" nas przyzwyczaił. Czego chcieć więcej? Spoilery!
Czasem pisanie recenzji to niewdzięczne zajęcie. Nie, nie dlatego, że jestem rozczarowana finałem (wszystko wskazuje na to, że serialu, a nie tylko sezonu) "Teda Lasso", bo nie jestem. Po prostu po seansie liczącego godzinę i 15 minut "To cześć, czołem" czuję się jak Rebecca (Hannah Waddingham) z początku tego odcinka: nie jestem jeszcze gotowa, żeby o tym rozmawiać. Obowiązek jednak wzywa i spróbuję pożegnać Teda (Jason Sudeikis) i spółkę możliwie koherentnym tekstem, chociaż za wiele nie obiecuję…
"Ted Lasso" zresztą nigdy nie był serialem, o którym łatwo mówić na chłodno, z włączeniem recenzenckich ocen i rozbieraniem na części konwencji i mechanizmów. Jasne, można to zrobić, ale w wypadku produkcji Apple TV+ gdzieś po drodze łatwo zapomnieć o duszy, a przecież to ona sprawiła, że przez trzy sezony oglądaliśmy coś tak wyjątkowego. Nie przyniósł tej wyjątkowości zaczerpnięty ze skeczu pomysł na historię trenera futbolu amerykańskiego prowadzącego w Wielkiej Brytanii zespół piłki nożnej, nie wystarczyłyby zabawy z konwencją sportowego filmu, dobrze napisane dialogi, klimat miasta ani nawet poszczególne, z każdym odcinkiem lepiej rozpoznawalne, nazwiska w obsadzie. Tu wydarzyło się coś, co trudno zamknąć w łatwych frazach o empatii i "ciepełku". Choć przecież empatia i komfort są ważnymi słowami w opisie "Teda Lasso".
Ted Lasso – dyskusyjne wybory w 3. sezonie serialu
Gdzieś na styku powyższych cech powstała magiczna formuła, ale tylko dlatego, że wszystkie części składowe świetnie razem zagrały. Obsada złapała niesamowitą chemię, a przekaz balansujący na cienkiej linii między "jakie to urocze!" a "co za nieznośny sentymentalizm" kupili chyba nawet najbardziej cyniczni z nas. I serial z sezonu na sezon rósł – nie tylko w tym sensie, że odcinki dostawialiśmy coraz dłuższe. Po prostu z dającego nam nadzieję w pierwszym pandemicznym roku sitcomu, na który nikt nie stawiał, zmienił się pogłębioną opowieść o relacjach i dbaniu o zdrowie psychiczne, by w ostatniej (?) odsłonie pokazać nam, jak postaci się zmieniają i co z tych zmian wynika.
Nie zamierzam się upierać, że sezon 3. był idealny, bo chyba jako całość nie przebił dla mnie poprzedniego. Ale był, im bliżej końca, tym bardziej, wspaniały na swój sposób. Broniłabym idei długich odcinków, które pozwoliły opowiadać więcej i pełniej, ale wciąż mam wątpliwości, czy zawsze ten czas wykorzystano właściwie. Czy potrzebny był wątek wróżki? Czy naprawdę tyle Zavy (Maximilian Osinski) to nie za dużo Zavy? Czy nie za długo poszczególne losy (Ted, Rebecca, Keeley, Nate, zespół) toczyły się w tym roku równolegle? Co właściwie wniósł na dłuższą metę romans z Jack (Jodi Balfour)? Czy Dani Rojas (Cristo Fernández) musiał być w kadrze narodowej krwiożerczą bestią? Ale na każde takie pełne wahania pytanie mam dla przeciwwagi ileś argumentów na obronę 3. sezonu, nawet bez skupiania się na finale. Od fantastycznej wycieczki do Holandii przez wątki LGBTQ+ w sporcie po przedostatni odcinek z matkami.
Po premierze 3. sezonu zastanawiałam się, czy "Ted Lasso" okaże się ostatecznie serialem o zwycięstwie dobra nad złem czy raczej przypomnieniem, że mimo porażki dobra warto pozostać wiernym "próbowaniu" i nie zniżać się do nikczemnych taktyk. Po finale odpowiedź brzmi… tak. AFC Richmond wszak wygrało – ostatni mecz sezonu, przyszłość i indywidualne losy wielu postaci – ale i przegrało – tytuł mistrzowski. I straciło Teda, bo chociaż nie mogło być inaczej, to trudno nie pomyśleć, że wielki zysk dla więzi ojca z synem to równocześnie bardzo trudna zmiana dla tych, którzy zostają po "naszej" stronie oceanu. A przy tym serial pozostał sobie wierny, przypominając swój prosty przekaz o "byciu złotą rybką" i kolektywnej wierze w to, że warto się starać i nie tracić nadziei (tak, owszem, składanie puzzli z potarganego "BELIEVE" było niemożliwie sentymentalne – i tak, owszem, rozłożyło mnie emocjonalnie na łopatki).
Ted Lasso – finał 3. sezonu to festiwal pożegnań
Trudno nie zauważyć, że "To cześć, czołem", chociaż tyle się tu niby dzieje, jest przede wszystkim wyciszającym całość epilogiem. Decyzja już zapadła, teraz po prostu trzeba pokazać, jak się to wszystko skończy. Poza emocjonującym meczem z West Ham oglądaliśmy po prostu całą serię pożegnań i ważnych rozmów. I znów, może nie wszystkie były równie naturalne (zupełnie nie wiem, co zrobić z tym piłkarskim wykonaniem piosenki z "Dźwięków muzyki"), ale te, które zadziałały, zadziałały z naddatkiem. Przeprosiny Nate'a (Nick Mohammed), zwięzłe, ale tak naładowane poczuciem winy, że porażająco szczere, przekonująco zakończyły drogę zakompleksionego "cudownego dziecka" w najgorsze ostępy jego natury i z powrotem. Czy łatwo mu wybaczono? Tak. Czy w "Tedzie Lasso" mogłoby być inaczej? Nie żartujmy, oczywiście, że nie.
Na wybaczenie nie zasługują tu tylko ci, którzy go nie pragną – stąd spektakularny upadek Ruperta (Anthony Head) na oczach kamer, a potem jeszcze sukcesy jego byłych partnerek (warto zwrócić uwagę na wszystkie tytuły w kupowanych przez Teda gazetach!). Przerysowany czarny charakter? Oczywiście, ale ewidentnie przerysowany celowo, bo nawiązania do Ciemniej Strony Mocy nie były wszak przypadkowe. Inni, jak Rebecca z 1. sezonu czy Nate z finałowej serii, mają prawo do błędów, jeśli tylko umieją się do nich przyznać i przyjąć lub odzyskać wiarę w filozofię, trenerską i życiową, Teda. I wszystko wskazuje na to, że lekcje okażą się trwałe i przyjaciele poradzą sobie teraz już samodzielnie. A z nauk Teda korzystał będzie jego syn, który, przyznajmy, musiał się trochę naczekać, aż tata poradzi sobie z własnymi lękami i zdobędzie się wobec Henry'ego (Gus Turner) na tę mądrą odwagę, której poza rodziną miał zawsze dla wszystkich tak wiele.
Początek finału upewnił mnie – bo wcześniej się wahałam – że absolutnie nie powinno być nic romantycznego między Tedem i Rebeką. Równocześnie upewnił mnie też, że: a) Hannah Waddingham to dar, na który nie zasługujemy; b) to był dla mnie przede wszystkim serial o Tedzie i Rebece, o ich przyjaźni i tym, jak dobrze na siebie wpłynęli przez lata. Rozmowa na stadionie, potem pożegnanie na lotnisku – jak z komedii romantycznej, ale przecież wcale nie. To ze mną zostanie najmocniej, tak jak wiele wcześniejszych scen z tym duetem.
Ted Lasso pokazuje, że wiara popłaca aż do końca
Co jeszcze zostanie? Magia bycia drużyną. Perspektywa, że niedługo tę magię odkrywać będzie mógł żeński zespół z Richmond. Wyjawione imię trenera Bearda (Brendan Hunt). Drzwi zamykane przez dr Sharon (Sarah Niles) za Royem (Brett Goldstein), który postanowił przyjąć pomoc najpierw Diamentowych Psów, potem terapeutki. Radość Barbary, że w piłce nożnej też leje się krew. Publiczny pocałunek Colina (Billy Harris) z partnerem.
Te i inne detale przyćmiły mi w finale kwestie, które wydawały się pozornie istotniejsze – i w innym serialu pewnie by były. A tak, to dla porządku tylko je odnotowuję. Roy czy Jamie (Phil Dunster)? Żaden. I świetnie, bo w tym odcinku obaj pokazali, że jeszcze trochę do dojrzałego związku z Keeley (Juno Temple) im daleko. Romans Rebeki? Zapewniony – i chyba scena przy wyjściu z lotniska to poza śpiewaniem "So Long, Farewell" jedyny moment, kiedy faktycznie miałam poczucie przesłodzenia nawet jak na ten serial.
Nie przeszkadza mi to w wysokiej ocenie całości. I przychylam się do wersji, że finałowy montaż to nie sen Teda w samolocie (chociaż pewnie da się i tę interpretację obronić). Tak optymistyczne dalsze losy wszystkich postaci w innej produkcji byłyby faktycznie możliwe tylko w snach. Ale tu oni sobie na to wszyscy porządnie zapracowali, ciężką pracą nad sobą. I w tym serialowym świecie należy się za to nagroda. Wybrali zmianą na lepsze – i na lepsze zmieniło się ich życie. I mimo że Ted w notatce do Trenta (James Lance) przekonuje: "Tu nie chodzi o mnie. Nigdy nie chodziło", to jest to równocześnie prawda i nieprawda. Czasem ciekawsze było to, co działo się u innych postaci niż tytułowy trener, a gdyby nie chciały, to nie doszłyby tam, gdzie udało im się dojść. Ale to jednak właśnie zupełnie wyjątkowy Ted Lasso okazał się katalizatorem czy zapalnikiem, który Rebecca i inni mieli szczęście napotkać na swojej drodze.
Po tym finale wcale nie jestem pewna, czy domagać się potencjalnych, sugerowanych w wywiadach i podsuwanych w finale możliwych spin-offów. Jeśli powstaną, to oczywiście obejrzę, pewnie nawet z satysfakcją czy wręcz zachwytem (zwłaszcza gdyby dotyczyły Rebeki i Keeley). Jednak w trzech sezonach Bill Lawrence, Sudeikis i Hunt dali nam może nie zawsze spójną fabularnie, ale zawsze spójną emocjonalnie i moralnie historię, w przemyślany sposób domkniętą. Skoro więc trzeba było się przełamać i jednak o pożegnaniu "porozmawiać", to jestem teraz jak Rebecca nie z początku odcinka, a z lotniska – spłakana i zastanawiająca się, jak dalej żyć bez Teda Lasso, ale i świadoma, że taki koniec ma uzasadnienie.
No dobrze, nie oszukujmy się: nikt nie jest tak naprawdę jak Rebecca, chociaż każdy by chciał. Ale co się powzruszam, to moje. I pewnie nie raz, bo to jeden z nielicznych seriali, do których na pewno wrócę. A póki co: cześć, czołem, było warto!