"Barry" w finale postawił wszystkich w obliczu konsekwencji z przewrotnym efektem – recenzja
Mateusz Piesowicz
29 maja 2023, 21:02
"Barry" (Fot. HBO)
Czy można wiecznie uciekać od skutków własnych czynów? "Barry" długo pokazywał, że tak, ale w końcu kazał bohaterom się z nimi zmierzyć. Z przewrotnym efektem. Spoilery.
Czy można wiecznie uciekać od skutków własnych czynów? "Barry" długo pokazywał, że tak, ale w końcu kazał bohaterom się z nimi zmierzyć. Z przewrotnym efektem. Spoilery.
Odkąd "Barry" zadebiutował w telewizji przed pięcioma laty, różnie można było tę zwariowaną historię odbierać. Na wierzch wybijał się czysty absurd wymieszany z czarną jak smoła komedią, do tego podbity ostrą satyra na Hollywood i cały show-biznesowy światek, ale obok tego serial funkcjonował także (a czasem przede wszystkim) jako zaskakująco ludzka opowieść o poszukiwaniu odkupienia wbrew wszystkiemu. Nieważne, które jego oblicze lubiliście najbardziej, finał powinien spełnić wasze oczekiwania, bo na każde znalazło się w nim miejsce. Czy wszystkie razem złożyły się jednak na satysfakcjonujące zakończenie?
Barry – co wydarzyło się w finale serialu HBO?
Zadanie mieli twórcy o tyle trudne, że wykonana przed kilkoma odcinkami wolta w postaci przeskoku czasowego kazała inaczej spojrzeć na postaci, o których dotąd mogliśmy na bieżąco wyrabiać sobie zdanie na podstawie drobiazgowych obserwacji. Pozbawieni tego przywileju, w zamian dostaliśmy bohaterów wcielających się w mniej lub bardziej abstrakcyjne role, które sami dla siebie napisali. Z jednej strony było to sensowne, biorąc pod uwagę dotychczasowy kierunek – w końcu każdy chciał tu uciec od rzeczywistości i przywdziać jakąś maskę. Z drugiej trudniejsze stało się emocjonalne podejście do wydarzeń, nagle przybierających formę jeszcze dziwniejszego niż do tej pory przedstawienia.
W takich okolicznościach trzeba było stawić czoła finałowym konsekwencjom, które spadły na Barry'ego (Bill Hader) po latach ukrywania się pośrodku niczego, gdy wreszcie dopadła go przeszłość. Na pozór wszystko zmierzało tu do oczywistej konfrontacji między nim a jego przeciwnikami (zdążył nawet uzbroić się jak na wojnę), ale twórcy znów udowodnili, że najprostsze rozwiązania nie są w ich stylu. Krwawa rozwałka więc była, ofiary też, ale do zakończenia wcale nas to nie przybliżyło. Ba, na własne oczy widzieliśmy, jak tytułowy bohater szykował się po tym do kolejnej ucieczki, planując dalszą przyszłość z Sally (Sarah Goldberg) i Johnem (Zachary Golinger). Gdzie tu konsekwencje?
Jak się okazało, te miały dopiero nadejść. Bo choć Barry mógł być nadal niezdolny do konfrontacji z trudną rzeczywistością, to wcale nie oznaczało, że inni również. Dowód dostaliśmy, gdy Sally wyznała prawdę o sobie i ojcu Johnowi, przyznając się jednocześnie do tego, jak fatalną była matką. Ten moment szczerości (może w ogóle pierwszy wobec syna) był nie tylko kolejnym wielkim popisem Sary Goldberg, ale i punktem zwrotnym dla jej bohaterki – dopiero po nim naprawdę realne stało się bowiem zostawienie Barry'ego. Dopiero teraz ten krok stał się nie tylko naturalny, ale wręcz konieczny, bo wraz z porzuceniem maski i wyznaniem prawdy, pojawiła się dla Sally nadzieja na przyszłość inna niż ciągła ucieczka. Dla Barry'ego, wciąż się prawdy wypierającego, nie mogło jej być. Przynajmniej w tamtej chwili.
Barry – jak skończył główny bohater w finale?
Przewrotność całej sytuacji polega na tym, że i w przypadku głównego bohatera promień nadziei się, nieco później, ale jednak, pojawił. O ile bowiem słowa Sally Barry'ego nie przekonały, to czyny już tak. Złość, z jaką wparował do Couisneau (Henry Winkler) z przekonaniem, że zastanie tam ukrywających się bliskich, szybko więc ustąpiła w zderzeniu z rzeczywistością. Świadomość, że Sally i John uciekli na dobre i nie chcą zostać znalezionymi, docierała z kolei do bohatera powoli (fantastycznie można to prześledzić na twarzy Hadera), może nawet dotarła tam w ostatniej chwili. Jednak skutecznie. Późno, ale nareszcie to ma. Wreszcie zrozumiał, że nie ma innej drogi i że musi wziąć na siebie odpowiedzialność. W tej krótkiej chwili można było nie tylko odetchnąć z ulgą – gdzieś kiełkowała nawet myśl, że być może dostaniemy swego rodzaju happy end.
I cóż, rzeczywiście happy end był, choć nie dla wszystkich. Sally i John zdołali uciec, zbudować sobie życie, w jej przypadku nawet znaleźć zawodowe powołanie. Zrzuciwszy maskę, za którą się przez lata ukrywała, bohaterka doznała łaski. Potrafiła spojrzeć prawdzie w oczy i otrzymała za to nagrodę. Barry może też by sobie kiedyś na nią zasłużył. Problem w tym, że w jego przypadku samoświadomość przyszła odrobinę za późno.
Można powiedzieć, że zakończenie to wyjątkowo okrutne, nawet zważywszy na fakt, że twórcy "Barry'ego" nigdy widzów nie oszczędzali. Jest w nim jednakże również coś bardzo tu pasującego, wręcz pewien rodzaj dziejowej sprawiedliwości. Bo nieważne, że podobnie jak z tonu ostatnich słów bohatera wybrzmiewa zaskoczenie obrotem spraw, tak i my możemy zdumiewać się, że Gene'a było na równie drastyczny krok stać (za nic miał nawet, że tylko mógł Barry potwierdzić jego wersję wydarzeń). Po chwili szoku przychodzi zrozumienie. No tak, to musiało się tak skończyć.
Barry miał przecież mnóstwo okazji, żeby odpowiedzieć za swoje grzechy. Wtedy, gdy przejrzała go Janice. Gdy oszczędził go Albert. Gdy trafił do więzienia. Zawsze jednak uciekał od konsekwencji, za każdym razem wmawiając sobie, że odpokutuje w inny sposób. Ostateczne rozstrzygnięcie w momencie, gdy wreszcie był naprawdę gotowy stawić czoła prawdzie, jest oczywiście piekielnie gorzkie. Ale musicie przyznać, że w jakiś sposób też zwyczajnie zasłużone.
Barry sprawdza, kto sobie zasłużył na odkupienie
Nad tym, na co kto sobie zasłużył, warto się zresztą mocniej pochylić, bo finał przyniósł w tym względzie odpowiedzi nie tylko w kontekście Barry'ego. Przewijający się w odcinku motyw winy i kary wybrzmiewa tu również przy okazji innych postaci, czasem w trudny do przewidzenia sposób. Bo i jak było przewidzieć, że w roli decydującego o losie poszczególnych bohaterów sędziego i kata w jednym wystąpi Fuches (Stephen Root)?
Mamy tu do czynienia z absolutnym paradoksem. Bohater, którego przez cały serial przedstawiano w sposób mający nam go jak najbardziej zohydzić, występuje w finale w roli sprawiedliwego, bo jako jedyny na swoje odkupienie w pełni zasłużył. Nie, bynajmniej nie stał się postacią pozytywną. Lata spędzone w więzieniu przyniosły mu jednak coś więcej niż przemianę w zabójczo skutecznego przestępczego bossa. Można wręcz przekonywać, że to postać, która dojrzała w całym serialu w najbardziej wyrazisty sposób (jak to w ogóle brzmi!). W końcu tylko on potrafił wystawić sobie szczerą ocenę, nie uciekając przy tym w żadne tanie usprawiedliwienia.
Przejrzawszy własne kłamstwa, Fuches staje się więc niespodziewanym autorytetem. Takim, którego stać na zadośćuczynienie za dawne uczynki (ratunek Johna to przecież nic innego jak próba naprawy spraw z Barrym, zresztą skuteczna, co potwierdza znaczące milczenie między obydwoma panami), ale też takim, który może udzielać rozgrzeszenia i oferować innym grzesznikom układ niczym jakiś boski arbiter, co też dzieje się z Hankiem (jak zawsze fenomenalny Anthony Carrigan).
Gdy ten staje przed prostym zadaniem skonfrontowania się z prawdą, nie jest jednak w stanie mu sprostać. Czy to czyni z niego czarny charakter? Nie, jednak błędem byłoby również wpadanie w pułapkę czarno-białego myślenia i traktowanie go jako ofiary. W "Barrym" rzadko cokolwiek bywa tak jednoznaczne, co też widać i słychać po Hanku, który doskonale wie, co ma na sumieniu, nawet jeśli nie jest w stanie tego otwarcie przyznać. Zakładanie maski to dla niego po prostu jedyny sposób radzenia sobie z bólem. To że nie potrafi jej zdjąć nawet w obliczu zagrożenia, nie czyni go złym czy słabym, a historii jego i Cristobala mniej tragiczną. Wręcz przeciwnie. Podobnie zresztą jak w przypadku praktycznie każdej innej tutejszej postaci.
Barry podkreślił, że jest absurdem i tragedią w jednym
Tragizm jest bowiem wpisany w fundamenty tej opowieści, co najdobitniej podkreślają ostatnie minuty odcinka, które znów przenoszą nas w czasie. Nie do szczęśliwego zakończenia, bo przesadą byłoby nazwać takim losy Sally i nastoletniego Johna (Jaeden Martell), ale do spokojnych czasów, na które tych dwoje z pewnością zasłużyło. Gdzie jednak w tym tragizm?
Ten pojawia się wraz z kolejną ze wspomnianych na początku twarzy serialu, a więc tą obśmiewającą rozrywkowy biznes. Hollywood nie mogło wszak zostawić tak sensacyjnej historii, jak ta z udziałem Barry'ego i Gene'a, samej sobie. Zapowiadany wcześniej film naprawdę więc powstał, jednak jak można się domyślać, przedstawiona w nim wersja zdarzeń jest bardzo odległa od rzeczywistej (i wyjątkowo tandetna) – to Barry jest w niej tragicznym bohaterem, a Gene geniuszem zła, który za wszystkim stał.
Niesprawiedliwe? No ba. Niedorzeczne? Pewnie tak, choć nie bardziej niż wszystko inne, czym serial raczył nas wcześniej, więc ostatecznie z drobnymi wątpliwościami względem logiki, ale można to rozwiązanie zaakceptować. Bolesne? I to jak, nawet pamiętając o tym, że Gene nie potrafił zrzucić własnej maski, więc wedle przyjętych tu reguł nie zasłużył na odkupienie. Trudno jednak stwierdzić, że zasłużył na spędzenie reszty życia w więzieniu, podczas gdy pamięć o Barrym została oczyszczona.
Można zatem mieć wątpliwości wobec tego ostatniego, niezwykle cynicznego aktu okrucieństwa ze strony twórców, ale znów – czy w pokręcony sposób nie pasuje on do absurdalnej całości? Zwłaszcza że koniec końców wywołuje uśmiech na twarzy Johna, czyli jednej z niewielu naprawdę niewinnych ofiar całego zamieszania. Jasne, chłopak oszukuje w ten sposób sam siebie. Ale przecież wiemy doskonale, że nie on jeden.