"Miłość i śmierć" to tandeta, ale spodoba się fanom gatunku – recenzja serialu HBO Max z Elizabeth Olsen
Mateusz Piesowicz
27 kwietnia 2023, 10:01
"Miłość i śmierć" (Fot. HBO Max)
Kuszą was sensacyjne historie true crime? W takim razie "Miłość i śmierć" jest właśnie dla was, nawet jeśli odnosicie wrażenie, że mogliście to już gdzieś oglądać.
Kuszą was sensacyjne historie true crime? W takim razie "Miłość i śmierć" jest właśnie dla was, nawet jeśli odnosicie wrażenie, że mogliście to już gdzieś oglądać.
Początek lat 80., niczym się niewyróżniające miasteczko Wylie w Teksasie. Cichą i spokojną społecznością, której życie kręci się wokół codziennych spraw i lokalnego kościoła, wstrząsa wiadomość o makabrycznej śmierci jednej z nich. Przykładna żona i matka Betty Gore została brutalnie zamordowana we własnym domu. Gdy na jaw wychodzą niewygodne fakty, cień podejrzenia pada na jej sąsiadkę, Candy Montgomery.
Wydaje wam się, że już słyszeliście to imię? Jest to bardzo możliwe, nawet jeśli nie zetknęliście się wcześniej z prawdziwą historią opisanych powyżej wydarzeń, którymi swego czasu żyła Ameryka. Wystarczy, że lubicie produkcje z gatunku true crime i nie przepuściliście zeszłorocznej premiery serialu Hulu "Candy: Śmierć w Teksasie" (w Polsce dostępnego na Disney+) z Jessicą Biel w roli głównej, który to został oparty właśnie na tej głośnej sprawie. Dokładnie tak samo jak "Miłość i śmierć", od konkurencji różniąca się głównie tytułem.
Miłość i śmierć to kolejny serial o Candy Montgomery
Abstrahując od faktu, że ani trochę nie potrzebowaliśmy dwóch seriali na ten sam temat w prawie identycznym czasie, to skoro już tak wyszło, powstanie produkcji HBO Max jak najbardziej ma ręce i nogi. Boom na true crime trwa wszak w najlepsze, a tu do nośnego tematu została dodana jeszcze świetna obsada i uznany twórca (David E. Kelley, "Wielkie kłamstewka", "Od nowa"). Wszystko wydaje się na swoim miejscu, żeby wyrósł z tego hit. I choć nie jest oczywiście powiedziane, że "Miłość i śmierć" się takim wśród widzów nie stanie, jakościowo można mu niestety sporo zarzucić.
Zacznijmy jednak od pozytywów, wśród których, jak już zostało powiedziane, należy wymienić obsadę. W roli Candy Montgomery oglądamy tym razem Elizabeth Olsen ("WandaVision"), którą zawsze świetnie widzieć, a już zwłaszcza w wydaniu innym niż superbohaterskie. Jej męża, Pata, gra Patrick Fugit ("Outcast: Opętanie"), z kolei w parę ich przyjaciół i sąsiadów – Allana i Betty Gore – wcielają się Jesse Plemons ("Breaking Bad") i Lily Rabe ("American Horror Story"). Towarzystwo naprawdę zacne i gdyby serial ograniczyć tylko do aktorskich umiejętności tej czwórki, miałbym na jego temat do napisania sporo dobrego.
Rzecz jednak w tym, że "Miłość i śmierć" to więcej, a nawet znacznie więcej, bo w siedmiu odcinkach serialu (pierwsze trzy są już dostępne na HBO Max, ja widziałem przedpremierowo całość) zmieściło się naprawdę dużo, a mówiąc dokładniej, za dużo treści. W tym rzecz jasna morderstwo, choć to nie od niego wychodzimy.
Miłość i śmierć to historia romansu i morderstwa
Wszystko zaczyna się bowiem od całkiem zwyczajnego życia mieszkańców Wylie, których codzienność upływającą na pracy, dzieciach i kościele zakłócają co najwyżej takie skandaliczne sprawy, jak odejście i rozwód lokalnej pastorki Jackie (Elizabeth Marvel, "Pani Davis"). Poza tym życie upływa bardzo spokojnie, więc jak można się domyślać, pod powierzchnią coś musi się dziać. I rzeczywiście, dzieje się w domu Montgomerych, gdzie Candy uświadamia sobie, że idealny dom i rodzina, na które tak ciężko pracowała, jej nie wystarczają. Chce przełamania rutyny, zainteresowania, towarzystwa, odrobiny przyjemności. Czegoś ekscytującego i po prostu innego. Ot, takiego jak romans.
Ale spokojnie, Candy nie jest z takich, które dają się porwać emocjom, nawet w kwestii zdrady małżeńskiej. Cały proceder zostaje więc przez nią dobrze zaplanowany, począwszy od wyboru obiektu sympatii w osobie męża przyjaciółki (trzeba przyznać, że biorąc pod uwagę zwłaszcza charakter Allana, kandydat to raczej nieoczywisty), a skończywszy na ustaleniu, że nikt z ich bliskich na tej relacji na boku nie ucierpi. Układ idealny? Przez pewien czas tak, co dokładnie widzimy w serialu, którego kolejne godziny upływają na średnio ekscytującym dramacie rodzinnym. Do momentu, aż pojawia się siekiera.
Co jest dalej, można się domyślić, tym bardziej że twórcy bynajmniej nie czynią z niczego tajemnicy. "Miłość i śmierć" rozwija się więc w dokładnie takim kierunku, jakiego należy się spodziewać, zaliczając po drodze wszystkie obowiązkowe punkty programu. Jest wyczekiwany punkt zwrotny? Jest. Są przewidywalne konsekwencje? Są. Zgadza się także tempo, które oczywiście przyspiesza w drugiej połowie sezonu, no i zmiana tła oraz reguł gry z domowych na sądowe. Nie ma w tym żadnej filozofii, wszystko wymierzone jak od linijki. Ale czego innego oczekiwać po twórcy takim, jak czujący się w tego rodzaju okolicznościach jak ryba w wodzie Kelley?
Miłość i śmierć – czy serial warto mimo wszystko obejrzeć?
Cóż, z jednej strony trudno mieć do niego pretensje, że robi dokładnie to, co potrafi najlepiej. Z drugiej aż się prosi, żeby mając takie możliwości i tak uzdolnioną ekipę za i przed kamerą (reżyseruje znana z "Mad Men" i "Homeland" Lesli Linka Glatter), spróbować czegoś ponad pójście po linii najmniejszego oporu. I nie mam tu wcale na myśli cudów w rodzaju przerabiania historii czy zabawy gatunkiem. Wystarczyłoby zwykłe poświęcenie niektórym postaciom więcej miejsca, co przy okazji pozwoliłoby uniknąć zarzutów (niebezzasadnych) o bycie kolejnym serialem, który stawia oprawcę nad ofiarą. Albo chociaż wykorzystanie tego, co ma się pod ręką, bo aż żal patrzeć, jak marnuje się tutaj choćby talent Krysten Ritter ("Jessica Jones"), która nie ma nic do roboty w roli przyjaciółki Candy, Sherry.
Nie oznacza to rzecz jasna, że "Miłość i śmierć" w którymś momencie schodzi poniżej poziomu przyzwoitości. W dużej mierze za sprawą znakomitej Elizabeth Olsen serial trzyma się nad powierzchnią do samego końca, od czasu do czasu potrafiąc nieco mocniej przykuć uwagę widza. Szczególnie wtedy, gdy na wierzch wychodzą sprzeczności składające się na naturę Candy.
Jasne, uczynienie z niej kogoś więcej niż jednowymiarowej postaci z pierwszych stron gazet (w przeciwieństwie do Betty – wracając do kłopotliwej kwestii morderca/ofiara w serialach) to niewątpliwie plus. Trudno jednak nie mieć poczucia, że gdyby tak poszły za tym kolejne kroki, np. głębsze spojrzenie na społeczeństwo i media, mielibyśmy do czynienia ze zwyczajnie lepszą produkcją.
A tak dostaliśmy produkt zaledwie poprawny, w którym na pierwszy plan zamiast jego atutów wysuwają się męczące dłużyzny z pierwszej połowy sezonu (paradoksalnie tej odrobinę mniej odtwórczej) i równie oczywiste, co tandetne ścieżki obrane w drugiej, mającej oblicze efekciarskich sądowych popisów adwokata Candy Dona Crowdera (Tom Pelphrey, "Ozark"). Czy trzeba wspominać, że to wszystko kompletnie nie przekłada się na większy wgląd w całą historię dla widzów?
Raczej nie, więc nikogo nie powinno dziwić, że koniec końców "Miłość i śmierć" nie czyni widzów ani mądrzejszymi, ani dogłębniej zainteresowanymi sprawą, opierając się na zwykłej, przynajmniej w moim przypadku nieco już nużącej sensacji. Tak standardowe podejście sprawia z kolei, że serial ogląda się totalnie na chłodno, nawet w najbardziej dramatycznych momentach odnosząc wrażenie, że śledzimy ekranizację krzykliwej kroniki towarzyskiej. Jeśli tak właśnie lubicie, nie ma powodów, żeby miało się wam nie spodobać. Jeśli nie, polecam sobie odpuścić, żeby uniknąć rozczarowania.