"Grease: Rise of the Pink Ladies" bardzo chce być naszym nowym "Glee" – recenzja serialu Paramount+
Marta Wawrzyn
7 kwietnia 2023, 10:14
"Grease: Rise of the Pink Ladies" (Fot. Paramount+)
Na fali kontyuacji, rebootów i remake'ów powraca w nowej wersji kolejna produkcja z gatunku naprawdę kultowych: musical "Grease". Jak wypada dostępny na SkyShowtime serialowy prequel pt. "Grease: Rise of the Pink Ladies"?
Na fali kontyuacji, rebootów i remake'ów powraca w nowej wersji kolejna produkcja z gatunku naprawdę kultowych: musical "Grease". Jak wypada dostępny na SkyShowtime serialowy prequel pt. "Grease: Rise of the Pink Ladies"?
Ostatni dzień lata. Para nastolatków w stylówach z lat 50. obściskuje się w aucie. On to popularny sportowiec, ona – szkolna szara myszka. Ona jest przekonana, że to już koniec wakacyjnego romansu, on oznajmia jej, że wcale nie, to dopiero początek. Nowi Sandy Olsson (Olivia Newton-John) i Danny Zuko (John Travolta), tyle że z wpisanym od razu happy endem? A gdzie tam. "Grease: Rise of the Pink Ladies" ma na siebie zupełnie nowy pomysł i prościutki, słodziutki romans dwójki nastolatków z niby różnych – ale tak naprawdę wcale nie aż tak – światów zwyczajnie by tutaj nie pasował.
Grease: Rise of the Pink Ladies – prequel kultowego filmu
Składający się z 10 odcinków, osadzony w 1954 roku – na cztery lata przed Dannym i Sandy – prequel kultowego musicalu ma co prawda pewne wady, którym za chwilę przyjrzymy się bliżej, ale brak pomysłu na siebie nie jest jedną z nich. W pięciu odcinkach, które miałam okazję zobaczyć przedpremierowo, produkcja platformy Paramount+, której twórczynią jest Annabel Oakes ("Atypowy"), udowadnia, że nie interesuje jej powielanie tego, co zrobiło oryginalne "Grease", i bardzo szybko zbacza na własną ścieżkę, w centrum historii stawiając tytułowe różowe damy. Czyli dziewczęcy gang, którym w 1978 roku rządziła charyzmatyczna Rizzo (Stockard Channing).
"Grease: Rise of the Pink Ladies" przedstawia, czy raczej dopisuje, historię powstania gangu, założonego przez czwórkę dziewczyn sfrustrowanych konserwatywnymi zasadami panującymi w Rydell High. Jane (Marisa Davila, "To nie jest OK"), którą poznajemy na samym początku na tylnym siedzeniu auta szkolnego futbolisty, Buddy'ego (Jason Schmidt, "FBI: Most Wanted"), byłaby faktycznie szarą myszką czy też szkolną prymuską, gdyby nie pojawiła się paskudna plotka na jej temat, która czyni z niej niemalże dewiantkę seksualną. Olivia (Cheyenne Isabel Wells, "Little Shop of Horrors"), podkreślająca swój seksapil strojami Latynoska, również mierzy się z publicznym skandalem. Cynthia (Ari Notartomaso, "Paranormal Activity: Bliscy krewni") dziś pewnie byłaby dumną członkinią społeczności LGBTQ+, ale w latach 50. jest szkolnym dziwadłem, chłopczycą, spędzającą czas z członkami gangu T-Birds. Nancy (Tricia Fukuhara, "Queenpins") to utalentowana artystycznie Azjatka, której najbliższe przyjaciółki nie podzielają jej pasji ani tak właściwie nie chcą z nią spędzać czasu.
Nie mija odcinek i dziewczyny rozpoczynają rebelię, wywołując panikę w szkole, nie tylko moralną. I można by skonstatować, że nic dziwnego, bo w serialu mamy lata 50., a bohaterki zachowują się, jakby wyprzedziły epokę o, no cóż, jakieś 70 lat. "Grease: Rise of the Pink Ladies" to serial świadomy społecznie, bardzo współczesny i bardzo nakierowany na to, aby swoje nowoczesne podejście na każdym kroku podkreślać.
Grease: Rise of the Pink Ladies nie będzie drugim Glee
Choć klimat oryginalnego "Grease" został w tym wszystkim zachowany – i nie chodzi mi tylko o mniej i bardziej udane nawiązania do filmu z 1978 roku, jak prezentowanie nagich pośladków prosto do kamery czy pojawienie się młodszych wersji pewnych bardzo kultowych bohaterek – to serial Paramount+ powstał w XXI wieku i nie waha się tego na każdym kroku podkreślać. Mamy więc bardzo zróżnicowaną etnicznie obsadę, przez co możemy poczuć się, jakbyśmy oglądali nie "Grease", a "West Side Story", tylko z jakiegoś tajemniczego powodu osadzone na idyllicznym amerykańskim przedmieściu, zamiast na ulicach Nowego Jorku dekadę po wojnie. Każda opcja ma tu swoją reprezentację i jest to reprezentacja bardzo świadoma przekazu, jaki ze sobą niesie.
Na przestrzeni pięciu godzin serial przerabia wszystkie możliwe problemy społeczne – ówczesne i dzisiejsze – raz po raz sugerując, że tak naprawdę wiele się przez te 70 lat nie zmieniło. Jest więc tu morze feminizmu, w różowych i wszelkich innych barwach, są zadawane wprost pytania o to, czemu chłopców obowiązują inne zasady niż dziewczyny, są kwestie rasistowskie (choć nie ma obowiązującej przecież w latach 50. segregacji, bo wtedy serial nie istniałby w tym kształcie), potencjalne wątki miłosne LGBTQ+, tona przeróżnych stereotypów społecznych, zakazów, nakazów, istotnych pytań i podanych dosłownie odpowiedzi. A wszystko to w szalonej, kolorowej oprawie.
Momentami czułam się, jakbym oglądała młodzieżową wersję satyrycznego musicalu "Schmigadoon!", której autorzy wzięli na tapet "Grease", a jeszcze częściej przypominały mi się zwłaszcza wcześniejsze sezony "Glee". Nie tylko dlatego, że Jane to wykapana Rachel, a jej romans ze sportowcem również nasuwa jednoznaczne skojarzenie. "Grease: Rise of the Pink Ladies" w bardzo podobnym stylu, pokazując szkołę średnią z perspektywy wszelkiego rodzaju – rozśpiewanych i roztańczonych – outsiderów, ma ambicje, żeby bawić, uczyć i wkręcać widzów w młodzieżowe dramy. Podobnie też jak hit Ryana Murphy'ego, prequel "Grease" nie ucieka od dosłownych wykładów na ważne tematy, wkładanych prosto w usta bohaterów. I niestety, będąc serialem całkiem nieźle napisanym i nawet lepiej zagranym, nie robi tego z taką samą gracją, nie jest w stanie tak samo zaangażować i w swojej oryginalności jest w sumie zaskakująco wtórny.
Grease: Rise of the Pink Ladies – czy warto oglądać?
To dość ciekawy przypadek serialu, w którym teoretycznie wszystko powinno działać, a jakoś nie chce. Główna obsada jest fenomenalna, śpiewa jak marzenie, gra jak z nut i obłędnie wygląda w strojach w stylu retro. Nic nie wydaje się stać na przeszkodzie, żeby Marisa Davila została naszą nową Leą Michele, a Cheyenne Isabel Wells była wielbiona tak jak niegdyś Naya Rivera. Wymienić zresztą wypada jeszcze kilka osób, na czele z Madison Thompson ("Ozark") w roli wrednej blondyny Susan, Shanel Bailey ("Sprawa idealna") w roli młodej naukowczyni Hazel i Johnathana Nievesa ("Dom grozy: Miasto Aniołów") jako Richiego, godnego poprzednika Danny'ego Zuko. Po stronie nauczycielskiej mamy z kolei cudowną Jackie Hoffman ("Zbrodnie po sąsiedzku", "Wspaniała pani Maisel") jako dyr. McGee. To świetna, wszechstronnie utalentowana obsada, której większość młodzieżówek mogłaby prequelowi "Grease" pozazdrościć.
Błyskotliwe dialogi dostarczane są bezbłędnie, oryginalne piosenki brzmią naprawdę dobrze, choreografia i rozmach numerów musicalowych robi wrażenie. Podobnie jak to, że w serialu w sumie czuć ducha dawnego "Grease", i nie sprowadza się to tylko do najbardziej powierzchownych nawiązań, jak rozpoczęcie 1. odcinka od nowej wersji kultowego "Grease Is The Word" czy wspomniane sceny z obnażonymi tyłkami, o znajomych miejscówkach, postaciach i ikonicznych różowych kurtkach nie wspominając. A ich nowe właścicielki zdecydowanie na miano Pink Ladies zasługują.
To zdecydowanie jest świat "Grease", a przy tym jest to serial świadomy tego wszystkiego, co może być dziś w "Grease" odbierane jako problematyczne – film powstał w latach 70., kiedy Amerykanie już rozumieli, że lata 50. nie były bajką, a jednak pokazywał je w bardzo oderwany od rzeczywistości sposób – i bardzo się z tą swoją świadomością obnoszący. Co samo w sobie niekoniecznie musi od razu przeszkadzać, szkoda tylko, że gdzieś w tym niekończącym się kolorowym wykładzie o problemach, z jakimi zmagają się mniejszości, gubi się cały urok serialu. "Glee" robiło dokładnie to samo, robiło to w tak samo dosłowny sposób, ale przede wszystkim dostarczało co tydzień widzom frajdy, fantastycznych coverów i powodów do dyskusji. Tu tego nie ma.
"Grease: Rise od the Pink Ladies", teoretycznie mając wszystko, co jest potrzebne, by odnieść sukces, w swoich wysiłkach wydaje się wymuszone. Choć bohaterki mają charyzmę, mnóstwo energii i szybko stają na własnych nogach, koniec końców nie są w stanie niczym nas zaskoczyć. To wszystko – wątki szkolnego buntu, nastoletnich romansów i przyjaźni, outsiderów walczących o swoje prawa – już było, w lepszej, mocniejszej i przede wszystkim fajniejszej wersji. Numery muzyczne, autorstwa Justina Trantera ("Klaus"), z choreografią Jamala Simsa ("Step Up"), choć znakomicie wykonane, nie zostają z widzem na dłużej. Dialogi są nieźle napisane, ale humoru, jak na komedię, jest tu dziwnie mało. Całość nie jest tak wyrazista ani oryginalna, jak myśli o sobie, że jest, ale jeszcze bardziej brakuje jej lekkości, bezpretensjonalności i odrobiny czystego funu. Czyli tego wszystkiego, czego oryginalny musical "Grease" miał pod dostatkiem.
I wypada to nowe "Grease" bardzo, bardzo przeciętnie nie tylko w porównaniu z "Glee", ale nawet z początkiem 7. sezonu "Riverdale", który przecież robi dokładnie to samo: przedstawia lata 50. ze współczesnej perspektywy, pokazując, też bardzo dosłownie, jak wiele rzeczy wtedy było problematycznych, o czym popkultura zdaje się nie pamiętać. Oczywiście, to nie jest tak, że "Grease: Rise of the Pink Ladies" wygląda fatalnie i jest całkowicie niewarte waszego czasu. Jeśli lubicie klasyczne musicale, prawdopodobnie i ten sprawi wam sporo przyjemności. Ale w czasach nadmiaru seriali nie sądzę, żeby akurat ten zdołał przebić się do masowej świadomości – ani żeby na to zasługiwał.