"Revenge" (2×09): Najnudniejsza zemsta świata
Marta Wawrzyn
6 grudnia 2012, 21:32
Z emocjonującego thrillera utrzymanego w soapoperowej konwencji "Revenge" przemieniło się w drugim sezonie w ciężko strawne, wypełnione mnóstwem fatalnych bohaterów widowisko, które coraz trudniej jest traktować poważnie. Jesienny finał niestety nie przyniósł nadziei na poprawę. Spoilery!
Z emocjonującego thrillera utrzymanego w soapoperowej konwencji "Revenge" przemieniło się w drugim sezonie w ciężko strawne, wypełnione mnóstwem fatalnych bohaterów widowisko, które coraz trudniej jest traktować poważnie. Jesienny finał niestety nie przyniósł nadziei na poprawę. Spoilery!
Zemsta Emily Thorne w 1. sezonie była czymś niesamowitym. Podobało mi się wszystko: piękna oprawa, zgrabnie napisane przepychanki słowne, bohaterowie, których losami można było się przejmować. Z fabułą od początku było różnie, ale całość przyjemnie pachniała świeżością i niesamowicie wciągała.
Teraz "Zemsta" po prostu się wlecze i rozmienia na drobne. Rozgrywka, w którą zamieszana jest tajemnicza grupa wpływowych ludzi, spędzająca czas na podglądaniu ludzi za pomocą zegarów, to jakiś absurd. Scena, w której wszyscy siedzą w ciemnym pomieszczeniu z ekranem, wpatrując się w Daniela, sprawiła, że parsknęłam śmiechem. A chyba to nie miało być zabawne?
Historia Jacka i jego baru nadaje się co najwyżej do przewijania. Jakby dawny przyjaciel małej Amandy nie mógł być po prostu facetem z baru, gadającym z bohaterami przy okazji serwowania im drinków. Komu by to przeszkadzało? Jego brat równie dobrze mógłby nie istnieć. Wprowadzanie nowych bohaterów, jak straszni bracia Ryan czy dawny kolega, który pojawił się na chrzcinach, nie wydaje mi się potrzebne.
Cieszy mnie, że akcja wreszcie ruszyła do przodu i Daniel został szefem Grayson Global. Jednak sama rozgrywka pomiędzy nim a jego rodzicami – która chyba miała być główną ozdobą finału – była zbyt abstrakcyjna i wyprana z emocji, bym miała się nią ekscytować. Dużo większe wrażenie zrobiła na mnie prosta, pozbawiona fajerwerków scena w kościele, w której Emily patrzy na Jacka i fałszywą Amandę. O to właśnie chodziło kiedyś w "Zemście" – o emocje dziewczyny, która postanowiła podporządkować swoje osobiste szczęście zemście na ludziach, którzy zaszczuli jej ojca. Dziś z tego nie zostało nic.
Jak czerwona płachta na byka działa na mnie Aiden, facet, który po prostu jest. Gdyby chociaż dobrze wyglądał albo pokazywał trzy razy na odcinek sześciopak – jak Arrow. Ale nie, on pałęta się po planie, deprecjonując w moich oczach pannę Emily. No bo co taka dziewczyna jak ona może widzieć w tak nijakim kolesiu? Brak chemii w tym związku widać gołym okiem – gorzej pod tym względem wypadali chyba tylko Daniel i Ashley (uff! Przynajmniej tą parą przestaną nas wreszcie dręczyć).
Nawet Nolan i Victoria – moje ulubione postacie z 1. serii – nie są już takie, jak rok temu. Z ich ust pada coraz mniej uroczych złośliwości. Brak mi też interakcji obojga z Emily. Szkoda, że Nolan – którego oba romanse z 2. sezonu są kompletnie pozbawione ognia – nie zamieszkał z nią na dłużej, przynajmniej rozbrajałby nas komentarzami w co nudniejszych momentach. Szkoda też, że Emily tak rzadko spotyka się ze swoją niedoszłą teściową. Ich rozmowy oglądało się jak najlepszy thriller.
Nie ma wątpliwości, że "Zemsta" została zepsuta. Każdy kolejny nowy wątek jest gorszy od poprzedniego, każda kolejna nowa postać jest coraz bardziej niedopracowana. Jakby scenarzyści wciąż nie wrócili z wakacji i pisali to wszystko na "odwal się", nadmiernym komplikowaniem fabuły próbując zamaskować niedoróbki warsztatowe. Nie podoba mi się to. Nie chcę oglądać "Zemsty" dalej – i jeśli nie poprawi się do końca sezonu, pewnie ją porzucę, tak jak kiedyś porzuciłam "Prison Break".
I żal mi będzie właściwie tylko sukienek pięknych pań z Hamptons. Ale cóż, zawsze mogę popatrzeć na stare sezony "Plotkary".