Finał 1. sezonu "The Last of Us" to zastrzyk adrenaliny i współczesny traktat moralny w jednym – recenzja
Marta Wawrzyn
13 marca 2023, 20:54
"The Last of Us" (Fot. HBO)
Skondensowana dawka akcji i emocji oraz kłamstwo, po którym nic już nie było takie jak wcześniej. Oto finał 1. sezonu "The Last of Us", serialu, który pokazał, jak robić adaptacje gier. Uwaga, dalej będą duże spoilery.
Skondensowana dawka akcji i emocji oraz kłamstwo, po którym nic już nie było takie jak wcześniej. Oto finał 1. sezonu "The Last of Us", serialu, który pokazał, jak robić adaptacje gier. Uwaga, dalej będą duże spoilery.
"Jadę na przejażdżkę z moim najlepszym przyjacielem. Mam nadzieję, że już nigdy więcej mnie nie zawiedzie" – śpiewał zespół Depeche Mode w końcówce 1. odcinka "The Last of Us". Osiem odcinków i dwa miesiące później wypada tylko stwierdzić: cóż to była za przejażdżka. I jak ów przyjaciel – mowa, rzecz jasna, nie o serialu, a o jego głównym bohaterze – nas zawiódł, fundując nam przy okazji dylemat moralny nie do rozwiązania. Neil Druckmann i Craig Mazin koncertowo pokazali, jak adaptować gry komputerowe, jak przepisywać je na język telewizji oraz co i w jaki sposób zmieniać.
The Last of Us stawia w finale 1. sezonu na potężne emocje
To, że w serialu "The Last of Us" najważniejsza była warstwa emocjonalna oraz przetworzenie pełnego przemocy świata gry w taki sposób, aby niewyobrażalne dylematy wybrzmiewały jeszcze mocniej, a ciężkie dla widza momenty łamały serce jeszcze bardziej, było oczywiste od początku. Sami twórcy zresztą podkreślali to wiele razy, w swoim wyśmienitym podcaście i licznych wywiadach skupiając się na drobiazgowych analizach stanów wewnętrznych bohaterów. Skomplikowane etycznie sytuacje, zacieranie granic pomiędzy dobrem a złem, a także regularne serwowanie bomb emocjonalnych to coś, co towarzyszyło nam na tej przejażdżce od 1. odcinka.
Bohaterska śmierć Tess (Anna Torv), poruszająca historia miłosna Billa (Nick Offerman) i Franka (Murray Bartlett), tragedia Henry'ego (Lamar Johnson) i Sama (Keivonn Woodard), wreszcie to, co się stało z Riley (Storm Reid) – wszystkie te historie serial podkręcił, jeśli chodzi o dawkę emocji, dosłownie doprowadzając widzów do łez. Jednocześnie cegiełka po cegiełce budowano relację Joela (Pedro Pascal) i Ellie (Bella Ramsey), by na koniec, po tym jak ten duet wreszcie stał się dla siebie ojcem i córką, wymierzyć widzom cios w serce, jednocześnie przedstawiając moralne dylematy, jakich jeszcze w 1. sezonie "The Last of Us" nie było, oraz sprawnie wykorzystując to, jak przywiązaliśmy się do Joela i zaczęliśmy stawać po jego stronie niezależnie od sytuacji.
W finałowym odcinku pt. "Look for the Light" – lata po tym jak moda na seriale antybohaterskie już się skończyła, a Vince Gilligan przestał współczuć Walterowi White'owi – wylądowaliśmy więc u boku człowieka, który, niczym w zdrowo pokręconej wersji odpowiedzi na filozoficzny dylemat wagonika, dosłownie wymordował cały świat, byle ratować swoją przybraną córkę, nie pytając jej o to, czy chce być ratowana.
I choć nie było tak jak w grze, czyli nie chwyciliśmy sami za karabin, żeby osobiście wystrzelać całą załogę szpitala w Salt Lake City, włącznie z lekarzami pracującymi nad lekiem, które – wedle naszej wiedzy – miał dużą szansę uratować świat, wciąż jesteśmy współwinni. Tak jak wtedy, kiedy kibicowaliśmy Dexterowi, kiedy przekraczaliśmy kolejne granice razem z panem White'em i kiedy chcieliśmy, aby Frank Underwood pokazał swoim przeciwnikom, gdzie ich miejsce, nawet jeśli jest to sześć stóp pod ziemią – serial postawił nas w niekomfortowej sytuacji, gdy nasz "przyjaciel", wychodząc od dobrych pobudek, robi coś ewidentnie złego, a my dalej jesteśmy po jego stronie.
Finał The Last of Us jak współczesny traktat moralny
Problem do rozgryzienia, jaki otrzymaliśmy w finale "The Last of Us", podobnie jak wcześniej było w grze, jest tak skomplikowany i wielopoziomowy, że nie sposób znaleźć właściwą odpowiedź na pytanie, co miał zrobić Joel, słysząc o barbarzyńskiej operacji, jakiej miała zostać poddana Ellie. Wiemy, czemu to zrobił: bo nie chciał stracić kolejnej córki. Wiemy, że kierował się miksem miłości i egoizmu, nie pytając Ellie o zdanie, ale też nie mamy pewności, czy Ellie trwałaby przy swoim, gdyby znała ryzyko operacji – którego Świetliki jej raczej nie wyłożyły. Wiemy, jak daleko się posunął: zamordował bez mrugnięcia okiem każdego, kto chociażby przypadkiem stanął mu na drodze.
W jednej z najlepszych scen akcji w całej serii oglądaliśmy, jak Joel zabijał na oślep, nie pytając o personalia ani o to, czy ci ludzie czymkolwiek mu zawinili, i choć zostawił świadków, to jednak zminimalizował zagrożenie, że ktoś wróci po Ellie. A wszystko to zrobił niemal automatycznie, działając instynktownie, jak włączona maszyna do zabijania. Z życiem nie uszła nawet Marlene (Merle Dandridge), a scena, w której ona ginie, jest o tyle świetna, że od razu widać paralelę pomiędzy Joelem z Sarah (Nico Parker) w ramionach i żołnierzem Fedry – tym razem Joel nie pozwala już zabić córki.
I jakby tego było mało, nasz bohater na koniec okłamał jeszcze Ellie, sprzedając jej nieprzekonującą bajeczkę o tym, co wydarzyło się w szpitalu. Cokolwiek nie będzie działo się dalej, możemy założyć, że nikt nie będzie żyć długo i szczęśliwie, a konsekwencje tego, co zaszło w Salt Lake City, zostaną z nami na zawsze. A przy tym trudno Joela nienawidzić za to, że instynktownie zadziałał w obronie przybranego dziecka – i trudno nienawidzić serialu za to, że nas wkręcił w kibicowanie Joelowi.
Ten cios, który twórcy wymierzyli widzom, to zakończenie ciężkie do zaakceptowania i idealne jednocześnie, bo mówimy o rzeczywistości, gdzie nie ma happy endów ani prostych rozwiązań, nie ma klasycznych bohaterów ani pełnokrwistych łotrów. "The Last of Us" nie chadza na łatwiznę, prezentując pełną gamę etycznych szarości w brutalnym, okrutnym świecie, gdzie każdy chce tylko przetrwać. Tylko i aż przetrwać.
Warto przy tym zauważyć, że ten Joel, Joel w wersji Pedra Pascala, jest znacznie bardziej ludzki i bliski widzom niż Joel z gry. To zasługa drobiazgów, które po drodze dodawano do scenariusza – jak ataki paniki, łzy w oczach, teraz jeszcze wyznanie, że po śmierci Sarah próbował popełnić samobójstwo – ale też samego Pascala, bez mała wybitnego w swojej roli, perfekcyjnie odgrywającego wszelkie subtelności, od bolących kolan czy pleców aż po pustkę, którą Joel czuł przez 20 lat, i ten moment, kiedy odnalazł swoje człowieczeństwo, bo w jego życiu stał się cud i znów został czyimś rodzicem. Bez specjalnej przesady można powiedzieć, że "The Last of Us" to wielki serial i że jest taki dzięki małym rzeczom, którymi jest wypakowany po brzegi.
Cokolwiek nie wydarzy się dalej i jakkolwiek twórcy nie zdecydowaliby się odejść od gry, na ten moment zostaliśmy z emocjonalną bombą na do widzenia i złamanymi sercami. Relacja Joela i Ellie nigdy już nie będzie taka, jakiej oboje pragnęli i jakiej my pragnęliśmy dla nich, bo nad tym, co wydarzyło się w kwaterze Świetlików, nie da się przejść do porządku dziennego. To zawsze będzie wyczuwalne między nimi. Joel kłamie w żywe oczy i jak bardzo by nie przysięgał, że nie kłamie, to Ellie dobrze wie, że jest inaczej. I nawet jeśli mówi "OK" i wciąż idą dalej razem, nic nie jest OK. Coś zostało zniszczone na zawsze. Ale czy gdyby Joel nie "uratował" Ellie, nastąpiłby happy end?
Oczywiście, że nie. Dylemat wagonika to czysto intelektualna zagwozdka, a my zobaczyliśmy właśnie, jaka jest odpowiedź na wielkie pytania filozoficzne, kiedy wyłączymy intelekt, a włączymy czysty instynkt, czyste emocje. Siłą dobrych seriali jest przedstawianie ludzkiego świata takim, jaki jest, z całym bałaganem emocjonalnym, który sobie fundujemy. I to właśnie – koncertowo – zrobiło "The Last of Us" w finale, raz jeszcze pokazując, jak nieoczywiste, jak rozmyte są granice pomiędzy dobrem i złem.
The Last of Us będzie dla HBO jak druga Gra o tron
Skomplikowanie moralne i emocjonalne świata "The Last of Us" sprawia, że serial HBO wychodzi daleko i poza ramy postapokaliptycznego blockbustera – którym jest – i tego, czym do tej pory były adaptacje gier. Nawet jeśli nie wszystkie zmiany, dokonywane przez twórców, były przyjmowane tak samo entuzjastycznie przez fanów, nie da się zaprzeczyć, że Druckmann zadbał o to, aby nie zniszczyć tego, czym była gra, a Mazin umiejętnie przełożył ją na język mainstreamowej telewizji, tworząc jeden z najlepszych serialowych scenariuszy ostatnich lat. Równie fantastyczną robotę wykonali scenografowie, spece od kostiumów, makijaży, prostetyków, efektów specjalnych itp., itd. To żywy, realistycznie wyglądający serialowy świat, który ogląda się nie pamiętając o tym, że oglądamy adaptację gry. Co jest w tym przypadku ogromnym komplementem.
Warto wreszcie docenić fakt, że nie zapomniano o aktorach z gry, a Ashley Johnson, czyli oryginalna Ellie, dostała w serialu kluczowe zadanie: sprowadzić Ellie na świat w sekwencji otwierającej finałowy odcinek i zarazem wyjaśniającej odporność dziewczyny na kordycepsa. Mazin i Druckmann pomyśleli o wszystkim, budując prawdziwie kolosalne przedsięwzięcie i zapraszając do świata "The Last of Us" zarówno zagorzałych fanów, jak i osoby, które kochają popkulturę, ale nigdy nie były i nie zostaną graczami.
1. sezon serialu zostawia widzów tyleż zachwyconych, co poturbowanych, z pytaniami, które są żywe także w dzisiejszym świecie. Pytaniami o to, jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić dla dobra innych ludzi i czy rzeczywiście jesteśmy gotowi założyć pelerynę i ratować świat, rezygnując z własnego szczęścia czy choćby komfortu. Czy w świecie "The Last of Us" faktycznie bylibyśmy bohaterami i czy mamy prawo tego wymagać od straumatyzowanego człowieka, z którym spędziliśmy kilka godzin, poznając wszelkie zakamarki jego psychiki. To ciężki do przełknięcia finał, ale i bardzo, bardzo ludzki.
Nasz bohater nas zawiódł, kiedy już zaczęliśmy mu w pełni ufać. Zawiódł też swoją przybraną córkę, kiedy ona zaczęła już mu ufać i traktować go jak rodzica. I za nic nie da się w pełni uczciwie odpowiedzieć na pytanie, co powinien był zrobić ani co my byśmy zrobili na jego miejscu: wybrali ratowanie świata czy dziecka, które kochamy – a reszta świata niech choćby i spłonie. Ani czy gdyby Joel wybrał "dobrze", zachował się "przyzwoicie" i skazał Ellie na śmierć, to rzeczywiście odmieniłoby to losy ludzkości.
Na pewno wiem tylko jedno: HBO właśnie pokazało, jak zrobić mocny, skomplikowany moralnie serial postapokaliptyczny na podstawie gry, który może trafić do każdego. Nie mam wątpliwości, że w tym konkretnym gatunku "The Last of Us" stanie się takim przełomem, jakim dla telewizyjnego fantasy była "Gra o tron". I że niełatwo będzie ten wzór doścignąć. To była fenomenalna przejażdżka i prawdziwy rollercoaster emocji.