"Glee" (4×07-08): Prawie jak w 1. sezonie
Marta Rosenblatt
4 grudnia 2012, 21:28
Oczywiście "prawie" robi wielką różnicę.
Oczywiście "prawie" robi wielką różnicę.
Nie ma co dalej narzekać, że "Glee" nie jest już tak dobre jak kiedyś. Czwarta seria jest dużo słabsza od pozostałych i pozostaje nam się z tym pogodzić. Na szczęście zdarzają się przebłyski dawnej formy. Tak było z ostatnimi odcinkami – "Dynamic Duets" i "Thanksgiving".
"GLEE" (4×07 – "DYNAMIC DUETS")
"Dynamic Duets" był próbą powrotu komediowego "Glee" Być może RIB zdali sobie sprawę, że jednak teen drama to nie ten kierunek. Oczywista oczywistość – odcinek nawet nie zbliżył się poziomem do komediowych odcinków z pierwszego sezonu, ale jak na standardy czwartego sezonu nie było źle. Odcinek był lekki i przyjemny, no i muzycznie wreszcie coś się działo.
Pomysł z komiksowym odcinkiem sam w sobie był ciekawy. Fajnie że nie skończyło się na samej "zajawce" i ten motyw przewijał się przez cały odcinek. Jednak scenarzystów należy pochwalić nie tylko za to. Chwała im przede wszystkim za Bram/Slaine (teraz, kiedy oficjalnie w odcinku pojawił się ten skrót, chyba nikt nie może ganić mnie za fandomowe słownictwo). Sam wreszcie dostał szanse, której tak domagałam się w poprzedniej recenzji. Oczywiście komediowe wstawki w jego wykonaniu są świetne (ta z Bane'em z Batmana była jedną z lepszych, jakie mieliśmy okazje oglądać), ale ta postać zasługuje na własną historię. S. jako przyjaciel Blaine'a wypadł naprawdę przekonująco.
Skoro jesteśmy już przy B., to ostatnie kuszenie Blaine'a też wyszło nieźle. Osobiście uważam, że Anderson bardziej pasuje do Dalton niż McKinley High i żałuję, ze nie powrócił do Werbelsów. W ten sposób jego rozstanie z Kurtem jeszcze bardziej by się skomplikowało. 'A propos rozstania – muszę przyznać, że fakt fizycznej zdrady naprawdę mnie zaskoczył. Jestem pewna, że wszystkim fanom Klaine'a serce rozpadło się na milion kawałków. Choć znając RIB, nie ufałabym tej scenie do końca.
Nowe postaci wyjątkowo mnie nie drażniły albo po prostu się przyzwyczaiłam. Przyjaźń Jake – Ryder to dobry pomysł, który chyba jako jeden z nielicznych nie jest kalką z poprzednich serii. Relacja Kitty – Marley również nabiera rumieńców. Liczę, że scenarzyści jeszcze mnie czymś zaskoczą.
Na koniec muzyczne podsumowanie.
"Dark Side" –mocny wokal Kelly Clarkson dodaje charakteru piosence, niestety wersja Warbelsów jest go pozbawiona. Całość brzmi dosyć monotonie. Piosenka idealna dla Troubletones.
"Superman" – przyjemna piosenka (czy piosenka R.E.M. może być nieprzyjemna?). Występ również przyjemny. Bójka chłopaków już trochę mniej przyjemna.
"Holding Out for a Hero" – świetny duet. Oczywiście żadna z dziewcząt nie posiada głosu Bonnie Tyler, ale i tak fajnie się tego słuchało. Oglądąło również. Poproszę o więcej występów tej dwójki. Nie sądziłam, że napiszę kiedyś cokolwiek pozytywnego o Kitty.
"Heroes" – chyba pierwszy duet Blaine'a i Sama. Jestem wielką fanką wokalu Chorda, więc pewnie nie będę obiektywna, pisząc w samych superlatywach o tym występie. Chłopcy całkiem dobrze brzmią razem. Poza tym fajnie, że producenci sięgają po ambitniejsze piosenki.
Odcinek miał kilka nawiązań do pierwszego sezonu (przykładowo – bójka chłopaków), "Some Nights" był ewidentnie jednym z nich. Czerwone ciuchy, wspólny przyjacielski występ w finale. Bardzo pierwszosezonowo. Poziomem muzycznym występ również wpasował się w pierwszą serię. Wyszło naprawdę świetnie. Można powiedzieć, że piosenki fun to specjalność "Glee". Miły akcent na koniec odcinka.>
"GLEE" (4×08 – "THANKSGIVING")
Po pierwsze – początek! Yes,yes, yes! To było właśnie to na co czekałam. Namiastka starego dobrego "Glee". No i w końcu długo wyczekiwana Quinn. Oczywiście całość była strasznie ckliwa, ale tak właśnie miało być. To było cyniczne zagranie, ale osiągnęło skutek – łezka i to niejedna, w oku się zakręciła. "Homeward Bound"/"Home" zdecydowanie na plus.
"Come See About Me" – Unholy Trinity znowu w akcji. Świetne nawiązanie do sceny z pierwszego sezonu. Znowu piosenka Motown i znowu słodki wokal Dianny (nie przypuszczałam, że aż tak się za nim stęskniłam).
"Let's Have a Kiki"/"Turkey Lurkey Time" – zaskakujące połączenie Scissor Sisters z musicalem. Rachel i Kurt w sowim żywiole. Prawdopodobnie jeden z najbardziej "queerowych" występów w historii "Glee".
"Gangnam Style" – niezwykły występ. Dlaczego? Ano dlatego, że "Glee" udała się wielka sztuka – stworzyli jeszcze gorszy koszmarek niż oryginał. Szkoda Tiny, dziewczyna zasługuje na porządny kawałek na miarę "ABC".
"Whistle"/"Live While We're Young" – perfekcyjni jak zawsze chłopcy z Dalton i tym razem nie zawiedli. Pewny siebie i arogancki Hunter idealnie wpasował się w to towarzystwo. Trzeba również odnotować występ Sebastiana. Mimo że nie przepadałam za tą postacią, fajnie było go znów zobaczyć na scenie. Tylko co u licha zrobili z jego włosami?
A jak "Thanksgiving" poradziło sobie pod względem fabularnym? Znów nieźle. Jeśli dodamy do tego stare postacie mamy prawdopodobnie najlepszy odcinek 4. serii. Oczywiście ocenę zaburzył mi sentyment do wyżej wymienionych postaci. Nie oszukujmy się – tak stęskniłam się z Quinn, że chwaliłabym każdy scenariuszowy gniot.
Na szczęście takowych nie było. Powróciła Quinn, jaką pokochałam. A nie pokochałam ugrzecznionej wersji z trzeciej serii. Q. świetnie radzi sobie w Yale, więc trudno się dziwić, że do Mckinley High powróciła silna i pewna siebie. Scena z Santaną była świetna. Ich przyjaźń to jeszcze głupszy wymysł niż przyjaźń Rachel i San. One zawsze były rywalkami. Ten pojedynek teoretycznie wygrała Santana, ale miejmy nadzieję, ze słowa Q. dadzą S. do myślenia. Co tak utalentowana dziewczyna robi w cholernym Kentucky?
Cieszę się, że RIB nie zapomnieli o Faberry. Ten niezamierzony przez scenarzystów ship ma się dobrze. Rachel pisze do Q., dziewczyny są w kontakcie. Przyjaźń ma szansę ocaleć. Przyjaźń i tylko przyjaźń, choć oczywiście RIB nie omieszkali podrażnić co bardziej psychopatycznych fanów dziewczyn. Było mnóstwo "inside joke'ów", które zapewne znów wlały nadzieję w serca niepoprawnych shipperów Faberry.
Pomysł z mentorstwem zaliczyłabym do udanych, gdyby nie to, że de facto tylko Quinn i Kitty miały jakąś namiastkę rozmowy. Chętnie zobaczyłabym scenę z Mercedes i Unique, jak również pozostałych członków chóru. Wielka szkoda.
Sceny w Nowym Jorku były wyjątkowo nudne. Spodziewałam się więcej zwłaszcza po rozmowie Brody'ego i Rachel. Z drugiej jednak strony dobrze, że nie robią z tego quasi-związku wielkiej miłosnej dramy. Tak czy inaczej Nowy Jork bardziej mnie znużył niż zaciekawił. Długo zastanawiałam się, co było tego przyczyną. Odpowiedź jest niezwykle prosta – brak Cassandry. To właśnie postać kreowana przez Kate Hudson nadawała ton wydarzeniom w NYC. Z całym szacunkiem, ale postać grana przez Sarah Jessicę Parker jest nieznośnie nudna. Oczywiście trudno, by Isabelle Wright była kolejną harpią po Cassandrze, fajnie że jest anty Anną Winour, ale nie zmienia to faktu, że ta postać raczej nie rozpala naszej wyobraźni. Choć udziela bardzo dobrych rad.
Rada, której udzieliła Kurtowi dobra wróżka Isabelle, była bardzo mądra i dojrzała, ale mnie wydaje się, ze wybaczenie nastąpiło zbyt szybko. Ciekawe, kiedy nastąpi ono w przypadku Rachel i Finna. Na razie mamy zapatrzoną w siebie dziewczynę, oczarowaną wielkim miastem. Jednak to minie. Przecież to "Glee", tu chodzi o przyjaźń. Olewanie przyjaciół na pewno nie ujdzie jej na sucho. Jak na razie tylko Kurt przejawiał jakieś symptomy tęsknoty. Myślę, że wraz z pierwszym kryzysem i Rach zatęskni za chórem.
Jeśli chodzi o finał, to można było się spodziewać tak dramatycznego zakończenia. Ciekawa jestem konsekwencji dla Kitty. I dla Finna. Co jak co, ale wina leży też po jego stronie, to on odpowiada teraz za glee club.
Reasumując, mamy za sobą dwa udane odcinki. Wygląda na to, że scenarzyści odbili się od dna. Trzymajmy kciuki, aby ta tendencja się utrzymała.