"Luther: Zmrok" sprawdza, czy Idris Elba nadaje się na Bonda – recenzja filmowej kontynuacji "Luthera"
Nikodem Pankowiak
10 marca 2023, 09:01
"Luther: Zmrok" (Fot. Netflix)
"Luther: Zmrok" to przestroga dla wszystkich – w pewnych związkach lepiej nie tkwić na siłę. Miejmy nadzieję, że Neil Cross, twórca tego filmu, również dojdzie do tego wniosku.
"Luther: Zmrok" to przestroga dla wszystkich – w pewnych związkach lepiej nie tkwić na siłę. Miejmy nadzieję, że Neil Cross, twórca tego filmu, również dojdzie do tego wniosku.
Z mroków londyńskich ulic ponownie wyłania się on. Detektyw John Luther, postrach wszystkich brytyjskich morderców. Tym razem powraca, by zająć się pewną niedokończoną sprawą i zmierzyć z szaleńcem, z jakim nigdy wcześniej nie przyszło mu stanąć w szranki. Najpoważniejsza sprawa w jego karierze wymaga zatem czegoś specjalnego. I tym czymś jest film na Netfliksie, za którego sterami stanął Neil Cross – twórca serialu BBC oraz jego książkowego prequela. Cross tym samym dał całkowicie darmową lekcję wielu scenarzystom, którzy po latach chcieliby wrócić do swoich ukochanych postaci – nie róbcie tego, tam nie czeka na was nic dobrego.
Luther: Zmrok – jak wypada filmowa kontynuacja serialu?
To nie jest tak, że nie mogliśmy się tego spodziewać. Już 4. i 5. sezon "Luthera" pokazywały wyraźną obniżkę formy – Neil Cross wycisnął ze swojej postaci wszystko, ale i tak tym filmem postanowił sprawdzić, czy może nie ma tam czegoś jeszcze. Otóż nie ma, a "Luther: Zmrok" jest tego bolesną weryfikacją, przekroczeniem granicy, za którą kryje się już tylko śmieszność i groteska. Jeden z najlepszych telewizyjnych detektywów XXI wieku zestrzał się fatalnie – znacznie gorzej niż jego płaszcz, który przecież przeszedł też już niejedno. Ale może zacznijmy od początku.
Akcja filmu zaczyna się przed finałem 5. sezonu – Luther (Idris Elba) wciąż jeszcze znajduje się na wolności i zajmuje się sprawą zaginionego chłopaka, która zdecydowanie nie jest zwykłym zaginięciem. Tytułowy bohater składa jego matce obietnicę, że sprowadzi chłopaka do domu, ale jest to obietnica, której nie może dotrzymać. Chwilę później zhańbiony, przygnieciony wyjątkowo ciężkimi zarzutami Luther ląduje w więzieniu o zaostrzonym rygorze, gdzie oczywiście obecność byłego policjanta nie jest szczególnie mile widziana.
Nie znalazł się tam przez przypadek – w tym, że świat poznał wszystkie brudne sekrety Luthera, palce maczał David Robey (Andy Serkis, "Andor"), stojący za zagadką porwania, której nie zdążył rozwiązać główny bohater, miliarder i geniusz zła. Terroryzujący Londyn Robey i detektyw Luther szybko stają się najzacieklejszymi wrogami – tyle że jeden z nich pozostaje zamknięty w małej celi. By rozpocząć polowanie na szaleńca, najpierw trzeba z niej uciec. To oczywiście, i to całkiem szybko, Lutherowi się udaje, a wtedy rusza za nim pogoń, którą prowadzą detektywka Odette Raine (Cynthia Erivo, "Geniusz") i dobrze nam już znany, powracający na tę okazję z emerytury, Martin Schenk (Dermot Crowley). I na tym zakończmy opis fabuły.
Luther: Zmrok to efekt toksycznej relacji twórcy z dziełem
Do powrotu "Luthera", na dodatek w wersji filmowej, podchodziłem sceptycznie, bez choćby krzty podekscytowania. Co też trochę pokazuje, jak przez te lata od jego debiutu zmieniła się telewizja. Charyzmatycznych detektywów ścigających równie charyzmatycznych morderców mieliśmy już od tego czasu tuziny, tacy bohaterowie nie są już żadnym wyróżnikiem ani gwarancją udanej produkcji. Tymczasem Neil Cross, dla którego "Luther" pozostaje największym sukcesem w karierze, zdaje się tego nie zauważać i tym samym, wraz ze swoim bohaterem i grającym go Idrisem Elbą, tkwi w toksycznym trójkącie, z którego nie potrafi się uwolnić. Bo niestety, trzeba powiedzieć to wyraźnie – ta relacja już się wypaliła i nic z niej nie będzie.
Mimo to Cross do spółki z reżyserem Jamiem Payne'em, który nakręcił także najsłabszy, 5. sezon serialu, dwoją się i troją, by filmowa wersja "Luthera" miała rozmach i była czymś więcej niż serial. Problem w tym, że wyraźnie nie potrafią tego zrobić, a ich film kompletnie leży od strony realizacyjnej. Speców od efektów specjalnych strawiły płomienie – niemal dosłownie. W "Luther: Zmrok" ogień ma szczególnie ważne znaczenie i pojawia się na ekranie dość często, ale wygląda wręcz absurdalnie niewiarygodnie, jakby robiły go osoby odpowiedzialne za CGI w "Mecenas She-Hulk". Kiepsko wypadają także wszelkiego rodzaju sceny walki i ich choreografia – jeśli Elba chciał tym filmem udowodnić, że pasowałby do roli Bonda, to twórcy zdecydowanie nie zrobili mu przysługi.
Istnieją zatem dwie możliwości – twórcy albo udają, że dostali większy budżet niż na serial i na wszelkie sposoby próbują łatać dziury, albo faktycznie dostali więcej pieniędzy i nie mieli pojęcia, w jaki sposób odpowiednio je wykorzystać. Skłaniam się ku tej drugiej opcji, na jej rzecz przemawia chociażby kręcenie części zdjęć na Islandii. Mamy zatem próby rozdmuchania historii, które kończą się porażką nie tylko od strony realizacyjnej, ale także fabularnej. A największym symbolem tej porażki jest postać antagonisty granego przez Serkisa. Wyraźnie chciano zrobić z niego prawdziwego geniusza zbrodni, dla którego świat to kukiełkowy teatr. Skończyło się na żałosnym faceciku w śmiesznej fryzurze.
Luther: Zmrok – czy warto oglądać film Netfliksa?
Kryminalne produkcje co jakiś czas przeskakują rekina w swoich próbach tworzenia wyrazistych czarnych charakterów. "Luther" przeskoczył tutaj całe sharknado. Fabuła została sklejona na siłę. Kolejne zwroty akcji są zwrotami tylko z nazwy – i nawet bym to wybaczył, bo w końcu trudno oczekiwać, że czarny charakter zostanie złapany już w połowie filmu – ale często są zwyczajnie głupie. Jak scena w metrze, gdy Robey już, już znajduje się w rękach policji, ale oczywiście ucieka. Zresztą, wiele jego działań każe wątpić w to, czy faktycznie mamy do czynienia z geniuszem. Żadnego wrażenia nie robi także pościg policji za Lutherem – zwłaszcza że kończy się szybciej, niż się zaczął. Zdecydowanie większy byłby potencjał historii, w której główny bohater do końca pozostałby zarówno łowcą, jak i zwierzyną.
Być może twórcy zrezygnowali z tego rozwiązania, bo szybko zorientowali się, że w szeregach serialowej policji nie ma nikogo, kto byłby godzien, by stanąć w szranki z głównym bohaterem. Raine zdaje się być najmniej interesującą ze wszystkich detektywów do tej pory pojawiających się w całej serii – nie ma ani jednej cechy, która choć trochę wyróżniałaby ją na tle całej tej szarzyzny. Dlatego tym bardziej szkoda, że odgrywa tak istotną rolę w finałowym rozdziale filmu. Rozdziale przydługim, groteskowym i przede wszystkim dziejącym się w scenerii, która bardziej pasuje do filmów o Bondzie niż samego Luthera. Ta seria, ten bohater są nierozerwalnie związani z brudnym Londynem – rezygnacja z niego w kluczowym momencie nie służy niczemu dobremu.
Czy widziałem produkcje kryminalne gorsze niż "Luter: Zmrok"? Ależ oczywiście. Chyba jednak żadna tak mnie nie zirytowała – Netflix zafundował nam film, który jest ostatecznym rozmienieniem na drobne niegdyś świetnej marki. Cała charyzma głównego bohatera i duszny, mroczny klimat uleciały gdzieś daleko, a zastąpiła je zdradziecka chęć, by było "mocniej, szybciej, więcej". Produkcja wyraźnie nie udźwignęła tego pragnienia epickości – z całą pewnością byłoby dla niej korzystniej, gdyby postawiono na nieco skromniejszą, a przy tym bardziej wiarygodną historię. Być może wtedy Idris Elba znów mógłby błyszczeć i przywrócić nam wiarę w swojego bohatera. A tak pozostaje nam modlić się, by jednak nie doszło do kontynuacji, którą wyraźnie zasugerowano w ostatniej scenie.