"Revolution" (1×10): Światełko w tunelu?
Michał Kolanko
29 listopada 2012, 19:12
To już koniec z "Revolution", niestety (albo na szczęście) aż na ponad cztery miesiące. Walka o przetrwanie w świecie bez prądu będzie miała swój ciąg dalszy w marcu. I o ile ostatni odcinek przed przerwą nie był najgorszy, to nie zdołał zatuszować fatalnego wrażenia z poprzednich.
To już koniec z "Revolution", niestety (albo na szczęście) aż na ponad cztery miesiące. Walka o przetrwanie w świecie bez prądu będzie miała swój ciąg dalszy w marcu. I o ile ostatni odcinek przed przerwą nie był najgorszy, to nie zdołał zatuszować fatalnego wrażenia z poprzednich.
Oczekiwania wobec "Revolution" był kilka miesięcy temu olbrzymie. J.J. Abrams, Erik Kripke, duże pieniądze, ciekawy pomysł – co mogło pójść nie tak? Ale rzeczywistość szybko zweryfikowała marzenia wszystkich, którzy sądzili że w NBC może pojawić się dobry serial science fiction. Po pierwszej połowie pierwszego sezonu trudno powiedzieć nawet, że "Revolution" jest dobrym serialem – ten projekt co tydzień okupuje czołówkę na liście naszych "Kitów tygodnia". Ale ostatni odcinek przed przerwą daje jednak pewną nadzieję – minimalną, ale jednak – że może być lepiej.
Kłopoty z "Revolution" są dwa podstawowe. Po pierwsze, beznadziejne, nielogiczne scenariusze. Ilość wpadek, nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, zamuleń akcji jest w tym serialu gigantyczna. Wystarczy wspomnieć poprzedni odcinek, w którym grupka bohaterów przemierzających tunele metra pod Filadelfią ma halucynacje z powodu braku tlenu – w gigantycznej sieci pomieszczeń – tylko dlatego, że wybuch pola minowego zniszczył jedno z wejść. Takie rzeczy są na porządku dziennym w "Revolution". To niszczy ciekawy pomysł na świat pozbawiony elektryczności, w którym ludzkość cofnęła się do średniowiecza. Ten świat jest tylko tłem – w zasadzie tylko w odcinku "Soul Train" zobaczyliśmy, jak wygląda typowe miasteczko w tej rzeczywistości.
Drugi problem to postacie – a przede wszystkim główna bohaterka, Charlie (Tracy Spiridakos) która szuka porwanego przez milicję brata. To zdecydowanie postać, którą widzowie chcieliby jak najszybciej uśmiercić – infantylna, źle zagrana i fatalnie napisana służy chyba twórcom serialu tylko dla przyciągania nastoletniej publiczności. Postacie powiększają tylko problem nielogiczności, braku ciekawej fabuły i nudnych scenariuszy każdego odcinka.
Nieco lepiej jest z Milesem (Billy Burke) i jego najlepszym kumplem, przywódcą milicji, Sebastianem Monroe (David Lyons). Ta dwójka i ich relacja – od najlepszych przyjaciół do śmiertelnych wrogów – to zdecydowanie jeden z nielicznych mocnych punktów serialu, co też było widać w ostatnim jesiennym odcinku. Doskonały jest także Giancarlo Esposito jako Tom Neville, bezwzględny oficer w milicji Monroe'a. I oczywiście Elizabeth Mitchell. O całej reszcie najlepiej jak najszybciej zapomnieć.
Do zapomnienia jest także – poza świetną sceną konfrontacji Milesa i generała Monroe – ostatni odcinek tej jesieni. W nim to wreszcie Charlie znajduje swojego brata, generał Monroe dostaje wzmacniacz – czyli urządzenie, które "włącza" elektryczność na dużym obszarze. Nic zaskakującego, nie ma też nic zaskakującego w wykonaniu. Te wątki zostały zakończone – na szczęście. Niestety nie ma gwarancji, że nowe będą lepsze.
"Revolution" jest serialem, który cały czas obraża inteligencję widza. Na początku nie miało to wpływu na wyniki, ale potem zaczęło jednak spadać. To pokazuje, że na dłuższą metę "Revolution" może grozić niebezpieczeństwo. Jedyny jaśniejszy punkt to relacja między Milesem a generałem Monroe. To sygnał, że twórcy potrafią jednak – gdy tylko chcą – tworzyć materiał dobrej jakości. To jedyne światełko w tunelu dla tego serialu. Zwykle jednak, jak wiemy, światełko w tunelu to znak, że nadjeżdża lokomotywa. W przypadku "Revolution" jednak trudno wyobrazić sobie, że będzie gorzej.