3. odcinek "The Last of Us" atakowany przez trolli. Drodzy homofobi, Hollywood ma was gdzieś
Marta Wawrzyn
1 lutego 2023, 10:03
"The Last of Us" (Fot. HBO)
Do niedzieli żyłam w rzeczywistości, w której 3. odcinek "The Last of Us" był jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałam w telewizji. W poniedziałek okazało się, że podobno jest to odcinek "kontrowersyjny".
Do niedzieli żyłam w rzeczywistości, w której 3. odcinek "The Last of Us" był jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałam w telewizji. W poniedziałek okazało się, że podobno jest to odcinek "kontrowersyjny".
"The Last of Us" wiele rzeczy zrobiło dobrze. Jako jedna z tych szczęściarzy, którzy przedpremierowo obejrzeli cały sezon, mogę wręcz powiedzieć, że dobrze robi wszystko od początku do końca. Ale nie bez powodu to 3. odcinek pt. "Long, Long Time" został okrzyknięty przez krytyków wybitnym. A część widzów zareagowała na niego tak alergicznie, że trudno jest mi przejść nad tym do porządku dziennego.
The Last of Us odcinek 3 – to nie jest serial dla homofobów
Zrezygnowaliśmy jakiś czas temu na Serialowej ze spoilerowych recenzji odcinków, ponieważ nie znajdowały wystarczająco dużej publiki, i tego odcinka też nie planujemy recenzować. Jeśli chcecie wyłapać wszystkie smaczki, polecamy oficjalny podcast "The Last of Us", gdzie twórcy serialu, Craig Mazin i Neil Druckmann bardzo dokładnie omawiają, co w którym momencie mieli na myśli i co stało za takimi, a nie innymi decyzjami scenariuszowymi czy castingowymi. Warto ich posłuchać, bo ta niby prosta, kameralna opowieść o miłości w czasach kordycepsa to tak naprawdę zaskakująco złożone dzieło, gdzie najdrobniejsze rzeczy, najdrobniejsze gesty były szeroko konsultowane, dyskutowane ze wszystkich stron i nie pozostają bez znaczenia.
Dla mnie ten odcinek to HBO-wski odpowiednik "San Junipero", czyli przede wszystkim piękna, emocjonalna opowieść o miłości dwóch osób tej samej płci, które w innych okolicznościach nie miałyby okazji się spotkać i zakochać się w sobie. To nie przypadek, że Bill (Nick Offerman) jest prawicowym preppersem, dla którego "każdy rząd to naziści", a "wolnoć, Tomku, w swoim domku" i druga poprawka do konstytucji to świętości. Ten facet nie znalazłby miłości bez apokalipsy, bo zwyczajnie nie potrafiłby zdobyć się na odwagę i zbliżyć się do innego mężczyzny. Nie znalazłby też miłości, gdyby nie trafił na tego drugiego, bardzo otwartego, ciepłego, ciągle uśmiechniętego, gadatliwego człowieka – mającego zupełnie inne poglądy i podejście do życia – który z miejsca przeczytał go jak otwartą książkę i dostrzegł wszystko to, co w nim wspaniałe.
Wrażliwość, subtelność poszczególnych gestów, ciepło i humor w dialogach, brak słów tam, gdzie mogłyby paść ich potoki – Mazin genialnie napisał tę bardzo uniwersalną historię o miłości dwóch osób w średnim wieku, które odnajdują się w beznadziejnej (przynajmniej dla jednego z nich) sytuacji, kiedy cały świat się wali. I spędzają ze sobą następnych 16 lat, bardzo wiele dobrych dni, czasem też złe. Jest seks, pocałunki, są kłótnie, czułe gesty i bardzo telewizyjne momenty obliczone na to, żebyśmy uronili łzę czy dwie, a chwilę potem szczerze się uśmiechnęli (truskawki!). No samo życie.
Nie jestem w stanie zrozumieć ani sensownie skomentować sytuacji, w której ten poruszający, wypakowany toną emocji, mający bardzo duży wpływ także i na Joela (Pedro Pascal) odcinek jest mieszany z błotem. Nie potrafię przebrnąć przez obrzydliwe, głupie, zwyczajnie nieprawdziwe (tak, wyobraźcie sobie, że w tej grze, którą tak uwielbiacie, Bill też był gejem i miał faceta o imieniu Frank) argumenty "przeciwko". Bo tu nie ma żadnego "za" ani "przeciwko" – nie podoba wam się serial, to go nie oglądajcie. "The Last of Us" to zdecydowanie nie jest serial dla homofobów.
Co więcej, drodzy homofobi, mam dla was złą wiadomość: Hollywood ma was totalnie gdzieś. Ludzie opowiadający historie, które mają teraz moc, mają was gdzieś. Nikogo nie okłamiecie, trąbiąc na naszym fanapage'u, że to najsłabszy odcinek "The Last of Us" według widzów na IMDb, bo wystarczy wejść w strukturę oceny, by zobaczyć, co się święci – to tzw. review bombing. Jedna czwarta ocen to 1/10. To wystraszeni chłopcy, którzy zobaczyli na ekranie dwóch całujących się brodatych panów i postanowili zacząć się bronić rękami i nogami. Nikt was nie traktuje poważnie, nikt nie wierzy w wasze kłamstwa ani desperackie próby zmieniania rzeczywistości na waszą modłę.
Po co to wszystko piszę? Piszę to po to, żebyście oglądali serial, cieszyli się nim i nie wierzyli w kompletne bzdury o "kontrowersyjnym odcinku" czy "odcinku, który podzielił publikę". To zwyczajnie nie jest prawda. Mamy do czynienia z malutką, ale piskliwą grupką homofobicznych osób, które próbują naginać rzeczywistość do swoich potrzeb. Offerman i Bartlett prawdopodobnie we wrześniu odbiorą za "Long, Long Time" zasłużone nagrody Emmy, a pewnie i Craigowi Mazinowi oraz reżyserowi Peterowi Hoarowi (to swoją drogą jest osobny temat, jak dobrze dobrano reżysera – Hoar wcześniej odpowiadał m.in. za bombę emocjonalną pt. "Bo to grzech) coś się trafi.
Nie za to, że są tacy woke, ale za to, że zrobili genialną robotę, opowiadając chwytającą za serce historię o tym, jak nawet w obliczu końca świata potrafimy znaleźć powód, żeby żyć. Historię o zamknięciu się w sobie, powolnym przełamywaniu się, docieraniu do drugiego człowieka. O różnych barwach i odcieniach miłości dwóch osób po przejściach, które spędzają ze sobą 16 lat. Historię beznadziejnie romantyczną i cudownie słodko-gorzką. I z happy endem, przynajmniej według twórców.
Nie wierzę, że muszę jej bronić przed nienawiścią ze strony rozkrzyczanej grupki emocjonalnych bachorów. Wyjdźcie wreszcie z szafy i rozejrzyjcie się wokół siebie. Jest szansa, że też spotkacie swojego Franka i świat stanie się odrobinę lepszy.