"Glee" (4×06): Czy "Grease" uratuje "Glee"?
Marta Rosenblatt
19 listopada 2012, 21:54
"Glee" nie miało ostatnio dobrej passy. Czy sięgniecie po jeden z najpopularniejszych musicali w historii pomogło uratować słaby 4. sezon?
"Glee" nie miało ostatnio dobrej passy. Czy sięgniecie po jeden z najpopularniejszych musicali w historii pomogło uratować słaby 4. sezon?
Niestety, wszystko wskazuje na to, że nie. Odcinek był niezły. Ba, chyba najlepszy z dotychczasowych w tym sezonie. To jednak nie zmienia faktu, że do najlepszych odcinków "Glee" z pierwszego czy nawet drugiego sezonu, trudno go porównywać.
Zdaję sobie sprawę, że się powtarzam, ale brak świeżych pomysłów jest aż nadto widoczny. Nowe postacie nie wnoszą nic nowego, są wtórne, ciężko się z nimi utożsamiać. Przykładowo, dylematy takiej Marley są mi obojętne. Czy będzie z Ryderem czy wybierze Jake'a? Czy jej gwiazda w końcu zabłyśnie? Ani mnie to ziębi ani grzeje.
Co innego stare postaci, do których mam jeszcze śladowe ilości sentymentu. Nawet nie zamierzam ukrywać, że tylko ten sentyment trzyma mnie jeszcze przy "Glee". Podejrzewam, że podobnie czuje ta garstka wierna serialowi. Jeśli ktoś stęsknił się za Rachel i Kurtem, po "Glease" powinien być usatysfakcjonowany. Oczywiście zachowanie Rach i Kurta mogło co poniektórych zirytować, ale zaraz, zaraz! To przecież zadufana w sobie Berry i równie zadufany w sobie Hummel. Szybkość, z jaką wyzbyli się sentymentu do glee clubu może trochę dziwić, ale jestem pewna, że jeszcze nie raz zatęsknią za chórem i swoimi jakby nie było przyjaciółmi.
A propos rozstań – doczekaliśmy się pierwszych rozmów po odcinku "Break-up". Naturalnie najwięcej czasu antenowego otrzymało Finchel. Sceny z ich udziałem były chyba najbardziej niezręczne ze wszystkich. O dziwo, to Finn wydał się bardziej dojrzały.
Trudno mówić o czymkolwiek w przypadku Kurta i Blaine'a. Klaine mieli chyba najkrótszą scenę ze wszystkich par. Oczywiście wyłączając Tinę i Mike'a. Swoją drogą miło, że scenarzyści w końcu o nich pomyśleli. Wracając do Klaine'a, coraz bardziej oczywisty wydaje się fakt, że do fizycznej zdrady nie doszło. Jak było naprawdę, dowiemy się za parę odcinków. Drama musi być.
Zdaję sobie sprawę, że w przypadku Santany i Britt trudno mi zachować obiektywizm, ale wydaje mi się, iż dziewczyny miały najbardziej uroczą scenę spośród wszystkich par. Wreszcie scenarzyści zlitowali się nad fanami Brittany i nie napisali czegoś na odwal się. Fajnie widzieć, że wciąż o sobie myślą i za sobą tęsknią.
Zresztą, wydaje się, że kwestią czasu jest, kiedy wszystkie pary do siebie wrócą. Jednak jako że RIB kompletnie nie mają pomysłu na 4. sezon, a stare postaci to jedyny magnes na fanów, wszystko będzie rozwlekane do granic możliwości. Nie zdziwię się, jeśli wszyscy zejdą się pod koniec 4. serii.
Cassandra July to chyba jedyna "rzecz", jaka udała się w czwórce. Duża w tym zasługa Kate Hudson. Mimo że nigdy nie była i nie będzie mistrzynią tańca, w roli despotycznej nauczycielki wypada niezwykle przekonująco. To dobrze, że RIB pomyśleli o nowym czarnym charakterze. Intryga z Brodym była naprawdę dobrze pomyślana. Ciekawa jestem jakie to będzie miało konsekwencje. Zwłaszcza w relacji Berry – July.
Na odejście Willa byliśmy przygotowywani praktycznie przez cztery sezony. Czy jednak przypuszczaliśmy kiedykolwiek, że jego następcą będzie Finn? Obiekcje Tiny I Sue były jak najbardziej uzasadnione. Finn to dzieciak, który sam nie wie czego chce. Poza tym jego umiejętność taneczno-wokalne były zawsze, delikatnie rzecz ujmując, średnie. No ale nie czepiajmy się zbytnio, to w końcu "Glee", logika i jakikolwiek sens zawsze będzie tu na drugim miejscu.
Na koniec warto byłoby przyjrzeć się stronie muzycznej. Myślę, że śmiało można wystawić piątkę. Nie ma się co dziwić tak wysokiej ocenie, to w końcu Grease. Sztuką byłoby zawalić takie piosenki. Ale po kolei:
"Look at Me, I'm Sandra Dee". Jakkolwiek nie przepadam za postacią Kitty jak i samą aktorką, odtwarzającą tę rolę, muszę przyznać, że w tym występie sprawdziła się całkiem nieźle. Występ będący nawiązaniem do sceny z "Grease", niewątpliwie można zaliczyć do udanych.
Kolejnym nawiązaniem, a raczej kopią pierwowzoru było "Greased Lightnin". Ryder w roli Danny'ego dał radę, tanecznie i wokalnie, lecz moje serce i tak skradł bohater drugiego planu – Sam Evans. Jaka szkoda, że RIB nie dają mu szansy na rozwinięcie skrzydeł. No cóż, może w następnym odcinku.
"Look at Me, I'm Sandra Dee (Reprise)" w wykonaniu Marley było niestety tylko poprawne. Krzywdy oryginałowi nie zrobiło, ale do wykonania Olivii Newton-John nawet się nie zbliżyło.
Za to "There Are Worse Things I Could Do" było naprawdę świetne. Ale czy piosenka, którą śpiewa Naya Rivera może wypaść źle? Nie byłabym jednak sprawiedliwa, gdybym nie pochwaliła Kate Hudson i Aleksa. Całe trio świetnie ze sobą współbrzmiało. Bez dwóch zdań- najlepszy występ odcinka.
"Beauty School Dropout". Wyjątkowo miło słuchało się Darrena. Słuchało i oglądało, co ostatnio bywało rzadkością. Fajnie było zobaczyć Andersona bez grymasu na twarzy. Pewny siebie (oczywiście do chwili ujrzenia Kurta na widowni) i czarujący Blaine to stary Blaine z Werbelsów, którego pokochaliśmy.
"You're the One That I Want". Fani Rydera I Marley (są w ogóle tacy?) musieli się nieźle zdenerwować, stare postaci skradły im całą scenę. Sama scena, będąca wyobrażeniem Rachel była naprawdę fajnie pomyślana. Wplecenie flashbacku z pilota, sprawiło, że aż łezka w oku się zakręciła. Wokalnie oczywiście na plus, choć trudno wyprzeć z pamięci filmową wersję.
Zajawki kolejnego odcinka dają nam nadzieję na w pełni komediowy odcinek. Wydaję się, że to ostatnia deska ratunku dla tego serialu. Jak będzie, zobaczymy. Jednak nadziei na wielką pozytywną zmianę raczej nie mam.